poniedziałek, 5 marca 2012

Ostatni

   Długo się zastanawiałem co dalej z tym blogiem. Tytuł posta mówi wszystko. To już ostatni wpis. Dzięki za wszystkie komentarze. Jeśli komuś ten blog pomógł, dał do myślenia, to spełnił swoje zadanie.

   Nie widzę sensu dalszego prowadzenia bloga o życiu po piciu. Moje życie po piciu już się skończyło. Teraz zaczynam życie po nawróceniu. Otworzę nowego bloga. Mam maile do niektórych z Was. Gdy pojawi się nowy blog, to prześlę Wam linki.

   Jeszcze raz dzięki za to, że przez te kilka miesięcy byliście ze mną.

   Do zobaczenia na nowym blogu,

salien

poniedziałek, 20 lutego 2012

Świadectwo

   Zrobiłem sobie tygodniową przerwę w pisaniu. Nie dlatego, że mi się nie chciało pisać. Musiałem sobie poukładać pewne rzeczy, uporządkować myśli. Przez ten tydzień wydarzyło się bardzo wiele. Nie ma jednak na zewnątrz żadnych oznak tego co zaszło. Bo wszystko co działo się w tym tygodniu było we mnie.

   Drugi z dwunastu kroków AA mówi: "uwierzyliśmy, że Siła Wyższa od nas samych może przywrócić nam zdrowie". Zgadzam się z tym i wierzę w to. Ostatni tydzień w tym właśnie mnie utwierdził. Nie mam jednak na myśli zdrowia fizycznego, co zdaje się na pierwszy rzut oka sugerować ten tekst. Bo nie o takie zdrowie w nim chodzi. W oryginale na końcu zdania jest użyte słowo "sanity". Siła Wyższa może nam więc przywrócić zdrowie psychiczne, trzeźwość umysłu, zdrowy rozsądek. I przywróci je każdemu, kto ją o to poprosi. Nie wyleczy jednak nikogo z marskości wątroby czy innych dolegliwości fizycznych spowodowanych przez alkohol.

   To dla mnie bardzo ważny post. Najważniejszy spośród wszystkich jakie do tej pory napisałem. To moje ŚWIADECTWO. Jest nim w pewnym sensie cały ten blog.

   Moją Siłą Wyższą jest Jezus. Jest nią Bóg. Zaufałem Mu. Powierzyłem Mu swoje zycie.

   Nie mam najmniejszych wątpliwości, że sam nie dałbym rady. Próbowałem już  wiele razy i zawsze kończyło się to porażką. Bo nie mogło się inaczej skończyć. Miewałem chwile, w których wydawało mi się, że już jestem blisko Niego. Ale zawsze gdzieś tam jeszcze czaiły się wątpliwości. Jeszcze zostawała jakaś luka w tym wszystkim. Teraz już jej nie ma. Wiem, że to jak postępowałem dawniej, zostało mi darowane. Zostało wymazane przez Jego śmierć na krzyżu. Jak mógłbym Go teraz zawieść?

   W mym dawnym życiu zawiodłem wiele osób, znajomych. Okłamywałem, oszukiwałem. Później unikałem ich, bo było mi wstyd się przyznać, spojrzeć im w oczy. Chociaż nic wielkiego dla mnie nie zrobili, nic im nie zawdzięczałem, to i tak było mi z tym źle.

   Skoro było mi tak ciężko żyć z poczuciem winy wobec ludzi, którzy nic dla mnie nie zrobili, to jak mógłbym teraz oszukać kogoś, kto poświęcił dla mnie swoje życie? Jak mógłbym oszukać Jezusa? Umarł za mnie, odpuścił mi grzechy, dał mi nowe życie, a ja znowu sięgnę po alkohol.  Nazajutrz wytrzeźwieję i co wtedy?  Przed Nim się nie ukryję. To nie znajomy, którego mogę unikać. I co Mu wtedy powiem? Słuchaj Jezu. Wiem, że przeszedłeś tak wielkie męki, poświęciłeś dla mnie życie. Sorry, ale wypiłem wczoraj. Jakoś tak głupio wyszło. Mógłbyś jeszcze raz dać się biczować, poniżać i ukrzyżować za mnie bo ja miałem chwilę słabości?

   Jeśli ktoś czytając tego posta pomyśli sobie, że piszę jak nawiedzony, jego prawo. Nie interesuje mnie to. Napisałem tutaj szczerą prawdę. To co myślę i czuję. I jest mi z tym dobrze.

   Jak potoczy się moje życie dalej? Nie wiem. Ale wiem, że nie jestem już w nim sam.
  

 

poniedziałek, 13 lutego 2012

Lekcje

   Przemija dół weekendowy. Już jest ok. Robię swoje. Ale tak sobie myślę czasami, jakby to było gdybym po terapii wrócił do swojego domu. Do żony, do córek. Do pracy. A ja wróciłem do samotności. I tak się sobie dziwię, że nie jestem jeszcze na nawrotach. Bo samotność dokucza zawsze. Ale szczególnie daje w łeb człowiekowi na zakręcie. Gdy jak tlenu pragnie drugiej osoby. Bliskości. Wsparcia. U mnie pojawiły się już pierwsze nadzieje na lepsze jutro. Nie chcę zapeszać. Napiszę jak się ziszczą. Ale pomógł mi w tym były alkoholik. Sam przez podobne gówno przeszedł i rozumie. Pomaga.

   Sam się sobie dziwię, co mnie tak ciągnie na AA. Kiedyś wyśmiałbym takie rzeczy. A teraz nie mogę się doczekać kolejnego spotaknia na grupie. Bo jestem tam wśród "swoich". Nikt mnie nie ocenia, sam mogę o wszystkim powiedzieć. To niby niewiele. A z drugiej strony tak bardzo wiele. Udawałem w trakcie picia kogoś kim nie byłem. A tutaj tego wreszcie nie muszę robić. Akceptują mnie takim, jakim jestem. I ja ich akceptuję. Rozumiem.

   Czy nadejdą jeszcze kolejne doły? Nie wiem. Być może. Przyjmę je z pokorą. Bo wiem, że przeminą. Wszystko przemija. I to jest fajne. Gdyby dopadł mnie dół, a miałbym alkohol pod ręką, to naprawdę nie wiem jak by się to skończyło. Może walnąłbym połówkę i pod wpływem strzeliłbym sobie w łeb. Chociaż teraz nie mam czym sobie strzelić. Kiedyś miałem w domu broń. Myśliwską. Dubeltówki, sztucery. Miałem też pistolet. Ale posprzedawałem to dawno. Nie mam juz pozwolenia na broń. I całe szczęście.

   Życie mimo wszystko jest piękne. A gdy ma się przewalone, to docenia się wszystkie jego aspekty. Smakuje się go. To co kiedyś byłoby dla mnie codziennością, teraz jest dla mnie luksusem. Doceniam lekcję. Doceniam naukę z niej płynącą. Boli ta szkoła życia, ale jestem za nią wdzięczny.



niedziela, 12 lutego 2012

Nie poddam się

   Jestem dzisiaj z Córeczkami. Starsza przygotowuje obiad, młodsza ogląda sobie jakieś tam bajki. Są obok mnie. Ja jestem z nimi. To daje siłę. Daje wiarę. Jeszcze raz dzięki "anonimowemu". Ma rację. Kasa to nic. Raz się ją ma, raz nie. Ja miałem wielką, a teraz jestem pusty i z długami na dodatek. Ale naprawdę jego komentarz utwierdził mnie w tym, że najważniejsza jest rodzina. Wiem to, wiedziałem wcześniej. Ale jak napisze ktoś o tym samym, ktoś kto jest w podobnej sytuacji, to daje to kopa. Do życia. Do walki.

   Dzisiaj odeszła z tego świata Whitney. Miała wszystko. Miała miliony dolarów. Ale nie poradziła sobie sama ze sobą. Leczyła się w jakichś tam klinikach. Z tego co się domyślam, to były to kliniki wypasione do bólu. Nastawione na zysk, a nie na leczenie. Pewno było jej tam dobrze, miała dostęp do wszystkiego. Może właśnie dlatego, że było tam za dobrze, terapia nic jej nie dała. Mi terapia dała bardzo wiele. Byłem odcięty od świata. Zero telewizji. Zero netu. Zero komórek. Gdy dowiedziałem się jakie tam warunki obowiązują, to jechać nie chciałem. A później dziękowałem Bogu, że tam się znalazłem. Odcięcie od świata, praca (sprzątanie "rejonów"), wyciszenie. Rozmowy z terapeutami. Sprowadzały na glebę. Do bólu pokazywały jak sam siebie oszukiwałem dawniej. Zajebczo bolało. I tak miało być.

   Jeszcze raz dzięki za komentarze.


Dzięki

   Dzięki za komentarze, dzięki za maile. Na komentarze nie odpowiadam na blogu, taką przyjąłem zasadę. Komentarze są Wasze. Na maile odpowiadam zawsze. Ale mam zamiar podpiąć pod bloga forum. Zobaczymy co z tego wyniknie.

   A na ten moment dzięki za reakcję na wcześniejszego posta. Komentarze dały do myślenia. Maile też.
Napisałem w nim to co myślałem. To co we mnie wtedy siedziało. Pamiętam z terapii takie narzędzie jak "dzienniczek uczuć". Na terapii musiał być prowadzony na bieżąco, codziennie czytany na "społeczności". W pierwszych dniach pobytu w ośrodku smiać mi się z tego chciało. Jak można pisać i czytać co czułem, co myślałem, jakie uczucia temu towarzyszyły. Było to przeze mnie odbierane jako ekshibicjonyzm uczuciowy. Moje uczucia są moje. Po co mam się dzielić nimi z grupą, z obcymi ludźmi. Zrozumiałem i pojąłem wartość tego narzędzia dopiero pod koniec terapii. I wtedy dopiero zacząłem pisać to co naprawdę czuję. I było ok. Przeczytałem na społeczności to co czułem, to co mnie wnerwiało, to co mnie cieszyło danego dnia. Nikt tego nie komentował. Nie oceniał. Było to tylko dla mnie. Pomagało.

   I teraz wrócę do poprzedniego posta. Napisałem w nim jak się czuję. Co myślę. Szczerość wobec siebie to podstawa wszystkiego. Bez niej nic nie da się zrobić.. Napisałem, że mam ochotę na samobója.

   Wiecie co? Jestem już w tym temacie od dawna. Mam kontakty z byłymi alkoholikami, z trzeźwiejącymi ludźmi. I z kim nie porozmawiam, to każdy miał taki moment w swoim życiu, że już nie wyrobi. Że już ma dosyć. Że chce zejść z tego świata. Ale nie zeszli. I ja nie zejdę. Walczę. Nie mam zamiaru się poddać. Tak jak napisał anonimowy w komentarzu: przegrana bitwa to jeszcze nie cała wojna. I ja kiedyś napisałem, że przegrana runda, to nie cała walka. Nie zejdę z ringu życia na własne życzenie.

    Pisząc o poszukiwaniu pracy, o tym, że trudno ją znaleźć miałem na myśli to, że trudno liczyć na dawnych znajomych. Poodwracali się. Kiedyś byli zajebiści. A teraz....Nie dziwi mnie to. Rozumiem. Rozumiem, ale boli.

   Ok. Tyle na ten moment. Do następnego.


piątek, 10 lutego 2012

Mam dość

   Mam doła. Totalnego. Mam dosyć wszystkiego. Jestem bardzo blisko "samobója". Ten post jest szczery do bólu.

   Czuję się jak więzień wypuszczony na wolność. Jak więzień wypuszczony z Shawshank. Nie potrafię się odnależć w życiu trzeźwym. Gdziekolwiek zwracam się o pracę, to odbijam się od muru. Muru obojętności.

   Ja tą pracę znajdę. Wcześniej czy później.

  Samobója walnąłbym już dawno. Gdyby  nie moje Córeczki. Gdyby nie moja Żona. Kocham je. Zawalczę.

   Tak łatwo się zabić. Zostawić wszystko innym.

   Tyle w temacie.


czwartek, 9 lutego 2012

Nic dwa razy się nie zdarza

   Dzisiaj pogrzeb Pani Wisławy. Pięknie żyła. Spokojnie odeszła.

  A my pozostajemy. Na razie. Ze swoimi problemami. Sprawami. Z tym wszystkim, co zaprząta nam na codzień głowę. I co wydaje nam się najważniejsze na tym świecie. I tak jest. To co nas dotyczy jest najważniejsze. Ale tylko dla nas. Bo obok nas, na tej śmiesznej, ziemskiej kulce, żyje jeszcze kilka miliardów osobowości. I każda z nich ma swoje sprawy, swoje problemy, które dla niej są najważniejsze. Są najważniejsze do momentu odejścia. Bo później znikamy. I jakoś świat się nie rozpada, nie zawala, nie ginie. Toczy się dalej, pomimo tego, że umarł jego pępek. Jak to? Można żyć bez pępka? A można.

   Kiedyś miałem wrażenie, że świat toczy się wokół mnie. Nie uważałem się za jego pępek, ale skoro takie określenie się przyjęło, to będę się go trzymał. Niech będzie więc, że sądziłem, że jestem pępkiem  wszechświata. Ja wiem wszystko lepiej. Jestem obok. Patrzę sobie z góry.

   Dobrze, że zostałem sprowadzony na glebę w momencie, gdy jeszcze mogę coś w swym życiu zmienić. W moim do niego podejściu. A że sprowadziła mnie do właściwiego poziomu wóda? No cóż. Widocznie tak miało być w moim przypadku. Komuś innemu życie pokaże co jest w nim ważne jakieś nieszczęście, tragedia, może śmierć kogoś bliskiego. Oby wtedy zauważył ten moment. Nie przegapił go.

   Dlatego warto wejrzeć w siebie, gdy jest jeszcze wszystko dobrze. Zastanowić się. Pomyśleć. Ja tego nie zrobiłem. Teraz za to płacę. Nie ma w tym życiu nic za darmo. To sprawdza się zawsze. I dziękuję życiu za lekcję jaką dostałem. Wierzę w to, że odrobię ją bardzo dobrze. Bo jeśli tego nie zrobię, to będę cierpiał jeszcze bardziej. Nie napiszę tak genialnego dzieła jak Proust, ale jego tytuł będzie już do końca ze mną. Nie chcę już nigdy więcej doświadczyć, co czuje się, będąc "w poszukiwaniu straconego czasu".

   Czasu straconego nie wrócimy. Zdarzeń i słów wypowiedzianych nie cofniemy. Dlatego zastanówmy się, zanim coś zrobimy, zanim jakieś słowa wypowiemy. Być może przegapimy wówczas coś. Po co później to naprawiać? Lepiej być uważnym i tego nie psuć. Druga okazja może nam już nie być dana.

    Bo miała rację Pani Wisława...."nic dwa razy się nie zdarza".


Nic dwa razy się nie zdarza
i nie zdarzy. Z tej przyczyny
zrodziliśmy się bez wprawy
i pomrzemy bez rutyny.

Choćbyśmy uczniami byli
najtępszymi w szkole świata,
nie będziemy repetować
żadnej zimy ani lata.

Żaden dzień się nie powtórzy,
nie ma dwóch podobnych nocy,
dwóch tych samych pocałunków,
dwóch jednakich spojrzeń w oczy.

Wczoraj, kiedy twoje imię
ktoś wymówił przy mnie głośno,
tak mi było, jakby róża
przez otwarte wpadła okno.

Dziś, kiedy jesteśmy razem,
odwróciłam twarz ku ścianie.
Róża? Jak wygląda róża?
Czy to kwiat? A może kamień?

Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś - a więc musisz minąć.
Miniesz - a więc to jest piękne.

Uśmiechnięci, współobjęci
spróbujemy szukać zgody,
choć różnimy się od siebie
jak dwie krople czystej wody.


 

sobota, 4 lutego 2012

Pogoda ducha

   Byłem dzisiaj rano na grupie AA. Ciekawy temat się pojawił. Była mowa o Sile Wyższej. Dla kogoś może być nią Bóg. To prywatna sprawa każdego. Odnosząc to do siebie, zdałem sobie sprawę jaki błąd popełniałem dawniej. Bo nie było u mnie tak, że ja odwróciłem się od Boga, że przestałem wierzyć. Często prosiłem Go o różne rzeczy. O pomoc. Wówczas jednak nie docierało do mnie to, że On mi tej pomocy stara się udzielić, daje mi znaki. Tylko, że ja nie potrafiłem ich odczytać i z nich skorzystać.

   Byłem jak ten facet ze znanej historyjki. Jest wielka powódź, on wyszedł na dach swojego domu i prosi Boga o ratunek. Podpływają do niego pontonem, ale on nie wsiada. Bo wierzy, że Bóg go uratuje. Podpływają strażacy amfibią, a on dalej czeka i wzywa Boga. W końcu nadlatuje helikopter, a on dalej liczy na cud i wierzy, że Bóg mu pomoże. W końcu woda wzbiera jeszcze bardziej i facet się topi. Staje u bram nieba. Z wyrzutami dlaczego Bóg go nie uratował. A Bóg mu na to: podesłałem ci ponton, amfibię, nawet helikopter. Co więcej mogłem zrobić?

   Byłem taki sam. Miałem różne okazje. Sytuacje, rozmowy. Jednak nie potrafiłem w nich odnaleźć wciągniętej do mnie ręki Boga. Nie potrafiłem, bo tkwiłem w swoim pijanym myśleniu, że ma się stać jakiś cud. Nie dostrzegałem tego, że dostawałem szanse. Teraz widzę to inaczej. Gdy kilka tygodni temu dostałem ulotkę o warsztatach dla alkoholików, mogłem postąpić jak dawniej. Przeglądnąć ją i odłożyć, wciąż czekając na jakiś widoczny znak od mojej Siły Wyższej. A tymczasem to właśnie ta ulotka była tym znakiem, wyciągnięciem do mnie pomocnej dłoni. I pojechałem na te warsztaty. Co mnie tam spotkało opisałem w poprzednich postach. Teraz jestem wdzięczny za ten znak. Za to, że dane mi było go właściwie odczytać i skorzystać z niego.

   Teraz jestem w trudnej sytuacji. Praca, długi i inne problemy. Dawniej pewno prosiłbym Boga jak dziecko prosi Św. Mikołaja o prezenty. Chciałbym aby przyśniły mi się numery lotto, albo może jeszcze lepiej, żeby sfrunał do mnie anioł z walizką pieniędzy. Bo mi jest źle, bo mi dzieje się krzywda, węc niech mi pomoże. Niech rozwiąże moje problemy. Przecież jest wszechmocny.

   Wierzę w to, że mi pomoże. Już mi pomaga. Ale to ja muszę działać, pracować nad sobą. Krok po kroku naprawiać to co zepsułem. Na każdym mityngu AA mówimy "modlitwę o pogodę ducha". Kiedyś była to dla mnie jakaś tam regułka. Dopiero teraz zaczynam rozumieć jej głęboką mądrość. Nie proszę już Boga o cuda. Proszę jedynie, abym umiał postępować zgodnie ze słowami tej modlitwy. Aby dał mi do tego siłę. Niczego więcej nie oczekuję. To wystarczy.

   Człowiek uczy się przez całe życie. Ja uczę się życia na nowo. Moimi nauczycielami są teraz zdarzenia. To co dawniej brałem za zbiegi okoliczności, za przypadki. A przede wszystkim nauczycielami są inni ludzie. Mam tu na myśli zwłaszcza ludzi z gup AA. Innych trzeźwiejących alkoholików. Bo prawdą jest, że gdy uczeń jest gotowy, to nauczyciel się pojawia. Ostatnio moim "nauczycielem" okazał się trzeźwiejący alkoholik ze Śląska. Rozmawiałem z nim, piszemy do siebie maile. On też pisze swojego bloga (zajrzyjcie na zakładkę "warto kliknąć", jest tam do niego link), pisze na forach alkoholowych, gdzie ja tez czasami zaglądam. I kiedyś pomyślałem sobie, że fajnie byłoby go poznać. Miałem zamiar napisać do niego maila. Ale poznałem go w inny sposób. To też dla mnie znak, że Bóg podsuwa mi rozwiązania. Tylko kwestią pozostaje co ja z nimi zrobię.

   Postanowiłem zacząć pisać bloga. Coś mi mówiło, że to będzie dobre. Dla mnie i może inni skorzystają. Pojawiały się komentarze do postów. Czasami maile do mnie od Czytelników. Napisał do mnie kiedyś alkoholik z Niemiec. Mogłem mu nie odpisywać. Ale odpisałem. Pomogłem mu. Póżniej dzwonił do mnie kilka razy. Kiedyś w rozmowie zauważył, że jest ze mną nie najlepiej. Podał mi numer telefonu do swojego znajomego i powiedział, żebym zadzwonił. Że to fajny gość i potrafi człowieka "postawić do pionu". Mogłem sobie odpuścić ten telefon. Ale zadzwoniłem. I już po paru zdaniach okazało się, że jest to właśnie ten alkoholik ze Śląska, blogger, do którego chciałem kiedyś sam napisać. Za dużo tu zbiegów okoliczności, aby mógł być to przypadek. Na każdym etapie robiłem to, co w danym momencie uznawałem za właściwe i doprowadziło mnie to do tego, czego szukałem. Tak właśnie to działa. Robić jak najlepiej swoje i wierzyć, że zgodne to jest z wolą bożą. Proste. Aż zbyt proste się to wydaje.

   Ale żeby tą prostotę dostrzec i zrozumieć musiałem przejść przez piekło, znaleźć się na swoim dnie. I jestem za to wdzięczny. Tak widocznie miało być. A co z tego wyniknie dalej? Nie wiem. Niech się dzieje wola Twoja, a nie moja Panie.

   Znam tą modlitwę na pamięć. I zna ją pewno wielu z Was. Zaufajmy jej.

Boże, użycz mi pogody ducha,
abym godził się z tym,
czego nie mogę zmienić,
odwagi,
abym zmieniał to, co mogę zmienić,
i mądrości,
abym odróżniał jedno od drugiego.


  

środa, 1 lutego 2012

Współuzależnienie

   Będąc na weekendowych warsztatach dla osób uzależnionych, po raz pierwszy w życiu uczestniczyłem w mityngu Al-Anon. Chciałem przekonać się jak to wygląda z pozycji tej "drugiej strony". Osoby współuzależnionej. I przekonałem się.

   Nie mogę napisać, że zrozumiałem, co czuje osoba współuzależniona. Bo tego nie można zrozumieć. To trzeba przeżyć. Być w tym. Dokładnie na tej samej zasadzie nikt nieuzalezniony nigdy nie zrozumie alkoholika. Bo jak człowiek nie mający problemu z alkoholem może zrozumieć kogoś, kto widząc jakie szkody wyrządza piciem sobie i bliskim, to mimo wszystko pije nadal. Obiecuje, okłamuje siebie i innych. Przecież tak naprawdę to i sam alkoholik siebie nie rozumie. Przedziwna to choroba. No ale ja nie o tym miałem pisać.

   Tak. Nie zrozumiałem co czuje ta druga, trzeźwa strona. Ale wysłuchałem wielu wypowiedzi. Obok mnie siedziała moja żona. Widziałem po jej reakcjach, że ona dokładnie rozumie co mówią inne kobiety. Czuje to co one. Tak jak ja na grupie AA wiem co czują inni alkoholicy. Tematem akurat na tym mityngu było uczucie rozpaczy, jakie towarzyszy osobie współuzaleznionej.

   Gdy ja piłem to zdawałem sobie sprawę, że moja żona może być na mnie wściekła, czuć złość, może mieć mnie dosyć, nawet momentami nienawidzieć. Jednak jak wsłuchałem się w wypowiedzi o rozpaczy, dotarło do mnie wiele więcej. Złość, gniew, wściekłość, to normalne. Ale rozpacz to uczucie mroczne. Związane z bezsilnością, beznadzieją. I ja to fundowałem moim bliskim. Nie zdawałem sobie z tego sprawy. Ja sam byłem czasami w ropzaczy, ale ja miałem na to wysokoprocentowe lekarstwo. A one musiały przeżywać to wszystko na trzeźwo.

   Ja nigdy nie używałem przemocy fizycznej wobec najbliższych. Nie robiłem awantur. Nie znikałem z domu. Nie piłem po knajpach, po melinach. Ja zawsze piłem w samotności, w ukryciu. Ale raniłem je tym tak samo. Tylko może wydawało mi się, ża jak nie biję, nie awanturuję się, to taki zły w końcu nie jestem. Takie tam pijane usprawiedliwienia, samouszukiwana. Normalne.

   Nie miałem wcale zamiaru na tym mityngu zabierać głosu. Chciałem tylko posłuchać. Ale pod koniec musiałem coś powiedzieć. I powiedziałem to co napiszę Wam teraz.

   Jestem pełen podziwu i szacunku dla osób współuzależnionych. Że pomimo właśnie ropzaczy, upokorzeń, jednak starają się pomóc alkoholikowi. Że czasami walczą o niego nawet wbrew jego woli. To niesamowite dla mnie. I powiedziałem też, że ja nie wiem jak sam bym się zachował będąc trzeźwym i mając u boku osobę uzależnioną. Czy potrafiłbym uwierzyć w to, że to choroba, a nie wybór. Przecież pije się bo się tego chce. Ja wiem, że tak nie jest. Że nienawidzi się siebie, swego picia, a robi się to nadal. Teraz to wiem. I teraz na pewno walczyłbym i pomagał alkoholiczce czy alkoholikowi. Bo rozumiem tą chorobę, bo sam na nią cierpię. Ale gdybym był "zdrowy" to nie wiem czy potrafiłbym to zrozumieć, zostać z alkoholiczką i pomagać jej. Nie wiem.

   Dlatego raz jeszcze: wielki szacunek i podziw dla Was, którzy nie zostawiliście alkoholików samych i staraliście się im pomóc. Dziękuję Wam w ich imieniu.


poniedziałek, 30 stycznia 2012

Wierzę w Was

   Obiecałem Wam, że napiszę coś więcej o moich przemyśleniach, doświadczeniach, przeżyciach jakich doznałem będąc na tym weekendowym wyjeździe. W ośrodku rekolekcyjnym na górze Tabor. Wcześniej  nazwa tej góry nic dla mnie nie znaczyła. Wiedziałem,  że pochodzi od nazwy góry, na której doszło do przemienienia Jezusa Chrystusa. I tyle.

   Jadąc tam, nie wiedziałem, że i ja mogę przemienienia dostąpić. Chociaż lepszym określeniem będzie tutaj: wyzwolenia. Bardzo trudno jest pisać o sprawach tak osobistych. Napiszę najprościej jak potrafię. Bez słów górnolotnych. Podzielę się moimi wrażeniami w kilku postach. Na ten dzisiejszy biorę na warsztat moją rozmowę z osobą duchowną.

   Ja tak naprawdę, to spowiadałem się szczerze chyba przed moją pierwszą komunią, Wtedy byłem naładowany wiedzą z katechezy, z otoczenia, że każdy w moim wieku musi do komunii przystąpić. I ja to na swój sposób przeżywałem. Martwiłem się, jak ja mogę wyznać księdzu takie straszne rzeczy jak to, że kłamałem, przeklinałem, opuszczałem mszę. No ale wymieniłem te moje postępki przed konfesjonałem. I co się stało? A nic. Ksiądz puknął w drewienko, odpuścił mi te moje "wielkie" grzechy i było po wszystkim. Pomyślałem sobie wtedy: jakie to proste. Zrobisz coś złego, zgrzeszysz, to wystarczy to wyznać księdzu, on  puknie w drewienko i jesteś wolny. Oczyszczony. I dalej rób swoje. Grzechy popełniaj. Przecież to takie proste. Ty zgrzeszysz, opowiesz o tym nie całkiem szczerze, ale otrzymasz pozwolenie na bycie w "rodzinie" dobrych ludzi. Ludzi, którzy chodzą do kościoła co niedziela. Prowadzają nawet tam swoje dzieci. I jedyne co dzieci z tego wynoszą, to to, że trzeba udawać. Bo tak jest dobrze, tak jest bezpiecznie. Uczą się tego od swoich rodziców, którzy nauczyli się tego od swoich. Tak to się ciągnie, tak przebiega. Tak sobie wtedy myślałem.

   Ja do kościoła nie chodzę od dawna. Odrzucało mnie w nim na przykład to, że chcę tam iść po pomoc duchową, a słyszę jakieś pierdoły o polityce. Wychodziłem natychmiast. Nie mogłem tego słuchać. I nigdy nie prowadziłem na siłę swoich córeczek na niedzielną mszę. Kiedyś wybiorą same.

   No ale do ad remu. Bałem się spotkania z osobą duchowną. Bałem się, bo nie wiedziałem co mam właściwie mu powiedzieć, jak zacząć. Wszedłem do pokoju, gdzie on na mnie czekał. Nie miałem pojęcia od czego zacząć. Przez moment nawet przebiegło mi przez myśl, co ja tutaj w ogóle robię?  I na wejściu usłyszałem pytanie: z czym do mnie przychodzisz?

   Wymiękłem. Powiedziałem mu o wszystkim. O tym, że piłem, że krzywdziłem najbliższych, że byłem złodziejem, że właściwie te wszystkie lata to życie w kłamstwie wobec siebie i innych. Wszystko z siebie wyrzuciłem.

   A potem zapytałem go. Powiedziałem tak: wiem, że może nie jestem na to gotowy, może te moje słowa to za mało. Nie liczyłem, że dostanę rozgrzeszenie. Chciałem tylko porady: co mam rozbić dalej? Prosiłem o pomoc.

   I dostałem ją. Usłyszałem słowo: uklęknij. Powiedział, że w imieniu Jezusa odpuszcza mi grzechy, że tak naprawdę Bóg, Jezus czekali na mnie kiedy sie do nich zwrócę o pomoc Bo byli ze mną zawsze. Tylko ja oddaliłem się od nich.

   Nie potrafię opisać co wtedy czułem. Nie znam takich słów, które by to wyraziły.

   Później, już po wszystkim było coś takiego jak "wesoły wieczór". Tańce, zabawa. Nie poszedłem na nie. Poszedłem w tym czasie do kaplicy. Było tam strasznie zimno. Klęczałem. Przemarzły mi kolana, nogi, cały przemarzłem. Ale prosiłem Boga, siłę większą ode mnie o jakiś znak. Że jestem na dobrej drodze. I dostałem ten znak. Dostałem go bardzo szybko.

  Jaki był ten znak, pozostawiam dla siebie. Nie napiszę o nim. Ale naprawdę był.

   Będę dalej prowadził bloga. Będę pisał. Ale jedno co najważniejsze chcę Wam teraz przekazać: jeśli macie problem z uzależnieniem od czegokolwiek, jeśli jesteście współuzależnionymi, to pamiętajcie o jednym: nie dacie rady bez zawierzenia Sile Większej. Nie pisze teraz o Bogu. Każdy go pojmuje inaczej. Ale wiem, że bez tego nie ma żadnych szans. Wiedziałem o tym wcześniej z literatury AA, z licznych przykładów, opowiadań. Ale to zawsze była dla mnie tylko teoria. Teraz sprawdziła się w praktyce.

   Ja nie piszę teraz, że już dałem radę. Że nigdy się już nie napiję. Nie o to chodzi. Ale wiem na sto procent, że bez tego oczyszczenia sznas nie miałbym żadnych.

  Wierzę w Was. Jestem z Wami.


niedziela, 29 stycznia 2012

Wróciłem

   Wróciłem. Wróciłem przed chwilą z wyjazdu na trzydniowe warsztaty dla osób uzależnionych.
W domu rekolekcyjnym Redemptorystów. Na górze Tabor.

    Pisałem w poprzednich postach, że obawiam sie tego wyjazdu. Bo tak było. Bardzo się go obawiałem. Powody mojej obawy były dwa:
1. Rozmowa moja w cztery oczy z osbą duchowną, zakonnikiem.
2. Jak odbierze to wszystko, co tam ją spotka, moja żona (której  dziekuję, że pojechała tam ze mną).

   Czytając wcześniej program warsztatów, wiedziałem czego moge się tam spodziewać. Mityngii AA i Al-anon. Grupy terapeutyczne. Grupy to ja miałem przez siedem tygodni na terapii zamkniętej. AA znam bo w nich uczestnicze. Bardzo chciałem być na mityngu Al-anon. Nie byłem na nim nigdy wcześniej. I cieszę się, że mialem okazję być na nim właśnie tam.

   Napiszę tak: na dzisiaj jeszcze jest to za świeże, za żywe, abym mógł o tym pisać. Być może napiszę o tym jutro, może pojutrze. Postaram się jak najszybciej tym podzielic z Wami.

   Jedno co chcę napisać teraz i na szybko: było warto! Nie zamieniłbym tego weekendu na żaden inny wyjazd. Było tam zimno, jedzenie takie sobie. Warunki ogólnie średnie. Ale nie zamieniłbym tych dni na żaden pobyt w nalepszych kurortach, hotelach i inych tego typu duperelach na świecie.

   Bo tam gdzie ja byłem, tam był mój duch, moje serce, moje myśli, moja zaduma, moja refleksja, moja transcendencja.

   W tych innych komfortowych miejscach byłoby tylko moje ciało.

   Napiszę o moich przemyśleniach, wrażeniach jakich tam doznałem. Nie teraz.

   Na teraz chcę napisać tylko jedno: JESTEM BARDZO SZCZĘŚLIWY, ŻE TAM BYŁEM.  


środa, 25 stycznia 2012

Licz na siebie

   Jest takie fajne powiedzenie: "umiesz liczyć, licz na siebie". I sprawdza się w stu procentach. Miałem przyjaciół, znajomych. Gdy u mnie było wszystko w porządku, to nie było problemu. Wtedy w swojej naiwności myślałem, że tak będzie zawsze. Ale wystarczyło, że mi powinęła się noga, że mam przewalone, to poznałem błyskawicznie wartość ich słów. Zostałem sam ze swoimi kłopotami. Na własne życzenie według nich. Nie mam zamiaru się z niczego tłumaczyć. Nikt jednak nie pojmie tego, że to wszystko co mnie spotkało, to nie było na moje życzenie.

   Kto na własne życzenie i z premedytacją rozwala sobie życie? No chyba nikt zdrowy. Tylko, że nikt kogo ta choroba nie dotyczy, tego nie zrozumie. Dostaję wsparcie i pomoc od obcych mi wcześniej ludzi. Ludzi, którzy doświadczyli kiedyś tego, przez co ja przechodzę teraz.

   Nie mam jednak zamiaru się poddać. Będę walczył. A kiedy już moja sytuacja się polepszy, to podziekuję dawnym "przyjacielom". Zaboli ich moja wdzięczność. Trudno.

   Tak już ten świat funkcjonuje. Co dajesz, to samo otrzymujesz. Wszystko wraca. Z nawiązką. Niektórzy martwili się, że samobójstwo popełnię. Spokojnie. Nie zrobię tego. Nie jestem tchórzem. To byłoby najłatwiejsze.

   A na dzisiaj dziekuję: Żonie, Córeczkom, Mamie, Magdzie, Jagodzie, Tadkowi, Ewelinie, Jankowi, Piotrkowi i innym, których nie wymieniłem, bo mogą sobie tego nie życzyć.

   A komu nie dziękuję, pisał nie będę. Sami wiedzą. Na to przyjdzie czas.

   Smutny ten post. Bo i mi smutno. Wierzę, że wkrótce napiszę bardziej optymistyczne. Do następnego!


wtorek, 24 stycznia 2012

Powodzenia!

   W poprzednich postach było trochę o polityce. Będzie i w następnych. Ale dla mnie najważniejsze są teraz relacje z moją żoną. Z córeczkami. Tym żyję. I na codzień dowiaduję się jak jest to trudne. Bo tyle razy zawodziłem. Pragnę ich zaufania. Uwierzenia. Wiary we mnie. Nic tak nie może pomóc człowiekowi na dnie jak właśnie wiara Najbliższych. Bez niej nic nie ma sensu. Nie chce się walczyć.

   Rozmawiałem dzisiaj z kolegą, który teraz mieszka w Niemczech. Też kiedyś stracił wszystko. Nie wiem jakim cudem znalazł namiary na mojego bloga. Wiem, że potrzebuje pomocy. Pomocy w niepiciu. I pomogę mu na ile będe mógł.

   Jeśli to czytasz Piotrek, to wiesz, że to o Tobie. Dasz radę. Wierzę w Ciebie. Zrobiłeś pierwszy i najważniejszy krok: przyznałeś się do swojej niemocy. Wiem, że sam nie dasz rady. Ale uwierz w to, że nie jesteś sam. Tylko pozwól sobie pomóc. I będzie dobrze.

   Ja długo wierzyłem w siebie. W swoją moc. W to, że dam radę sam. Nie dałem. I nie ma opcji, aby poradzić sobie z tym problemem samemu. To podstępna choroba. Są momenty, że wydaje się, że juz nad nią panujesz. Że masz wszystko pod kontrolą. To złudne nadzieje. Zawiodłem się na nich. To, że sam się na nich zawiodłem nie boli. Boli to, że zawiodłem moich Bliskich. To jest najtrudniejsze do zrozumienia. Do pogodzenia się z tym. Jedyne co mogę teraz napisać, to prośba o zrozumienie. Nie o wybaczenie, ale właśnie o zrozumienie. Wierzę w to, że mnie zrozumią. Wielką nadzieję pokładam w weekendowym wyjeździe na spotkanie alkoholików. Mogłem tam jechać sam. Ale zależało mi bardzo, aby pojechała tam ze mną moja żona. I pojedzie.

   Mam nadzieję, że uda mi się tam zabrać głos. Przemówić. Do innych alkoholików. A tak naprawdę będzie to przemowa do mojej żony. Obym wytrzymał. Nie rozkleił się. Bo tak w gruncie rzeczy, to jestem słaby. Słaby w tym co dla mnie najważniejsze.

   Kiedyś miałem poczucie mocy. Że słabość to nie mój problem. Wracałem sobie kiedyś do domu. Zaczepił mnie jakiś podchmielony facet z tekstem: fajkę daj. No ale ja byłem "mocny" w najgłupszym zrozumieniu tego słowa. I zamiast odejść, wdałem się z nim w dyskusję. Skończyło się na tym, że strasznie mu wpie*****łem. Sam wróciłem do domu zakrwawiony. I co zyskałem? Nic. Jedynie poczucie późniejsze, że było to głupie i chore z mojej strony. Ale gdy to się działo myślenie było inne. Pijane. Nie chcę już takiego myślenia. Nie chcę już takich sytuacji. Nie chcę już pić.

   Proszę Boga, jakkolwiek Go pojmuję, aby dał mi siłę. Wiarę. Wierzę, że to nadejdzie. Sam na to liczę i pragnę abyście Wy, którzy macie problemy z alkoholem, też zwrócili się do Siły Większej od nas samych. W Niej nadzieja. W niej wiara. Pomoże nam na pewno, jeśli tylko o taką pomoc poprosimy. Schowamy swą dumę, głupią nadzieję, że da się samemu z tego wyjść.

   Powodzenia!


Gadające głowy

   Życie po piciu, to nie tylko rozstząsanie swojej przeszłości. To także, ale przede wszystkim trzeźwa codzienność. A w niej mnóstwo sytuacji, zdarzeń, które dawniej byłyby dla mnie powodem do napicia się. Dla poprawy nastroju, dla zapomnienia, dla odreagowania.

   Teraz na ten przykład wnerwiają mnie działania polityków. Ich debilne decyzje. I jeszcze bardziej głupie i jałowe dyskusje.

   Ja mam swoje życie, swoje problemy. A to jak działają nasi wybrańcy narodu, "opozycjoniści" zwłaszcza, najlepiej oddaje fragment filmu niezrównanej grupy Monty Python.

   To jesteście wy. Gadający i nic tak naprawdę nierobiący politycy. Bawcie się dalej. Dyskutujcie. To takie proste. Pogadać, kasę wziąć i mieć resztę w d**ie.

   Kiedyś może by mnie to denerwowało. Teraz robię swoje. A was wyśmiano już wcześniej I nic się nie zmieniło. Gadajcie dalej.







poniedziałek, 23 stycznia 2012

W krysztale pomyje

   Nasz rząd ma zamiar podpisać ACTA. Bo tak chce wielki brat, którego sojusznikami jesteśmy. Najgłębiej tkwiącymi w jego odbycie.

   Pisałem gdzie się dało o propozycji, aby przy każdych kolejnych wyborach było przeprowadzane referendum. Koszty tego będa zerowe, bo wybory i tak muszą się odbyć. Ale wtedy ludzie mieliby szansę wypowiedzieć się w sprawach, które ich dotyczą. Wynik referendum byłby wiażący. Jak na razie zero odzewu. Bo to ryzyko powierzyć decyzję obywatelom, gdy wcześniej wzięło się w łapę za uchwalenie stosownego "prawa".

   Brawa wielkie i szacun dla hakerów. Dla czarodziejów. Róbcie dalej swoje. Jesteście wielcy.

   A polityka? No cóż. Jak zawsze. W krysztale pomyje. Genialny tekst. Podpisuję się pod nim. Niech dzieje się co ma się dziać. Jak Wam dobrze w tym całym syfie, to żyjcie w nim beztrosko dalej. A jak macie jaja to działajcie. Zawsze macie wybór. Witkacy odebrał siebie światu. Wielka szkoda. Ja tego nie zrobię. Ale przyznaję się, że byłem tego bliski.

  


Dobra droga

   Pisałem poprzednio, że jadę na weekendowe spotkanie dla osób uzależnionych. I nic się nie zmieniło w tym temacie. Jadę tam. Ale jestem bardzo szczęśliwy, że pojedzie też tam ze mną moja żona. Będą tam wykłady, zajęcia dla grup Al-Anon. Dla osób, które mają na codzień do czynienia z osobami uzależnionymi. Są ich bliskimi. Wiem jak to ważne, jak może to pomóc. Bo jak do tej pory moja żona borykała się z tym problemem sama. Wszystko co wiedziała w tym temacie pochodziło ode mnie. Starałem się jej przekazać jak to naprawdę wygląda. Jak człowiek bardzo chce, ale zwyczajnie nie daje rady. Stara się, obiecuje, a kończy się jak zwykle. Od mojego pobytu na terapii mija już prawie pół roku. Były jednak dni, w których zawiodłem siebie. Wypiłem. Na drugi dzień był wstyd, wstręt do siebie.

   Cieszę się, że żona będzie tam ze mną. Że posłucha. Dowie się czegoś od innych osób z Al-Anon. 

   Pisałem, że chcę tam rozmowy w cztery oczy z zakonnikiem. Wiele sobie po niej obiecuję. Nie jestem praktykującym katolikiem. W ogóle nie utożsamiam się z katolicyzmem. Szukam swojej drogi. I wierzę, że ją znajdę. Doceniam znaczenie duchowości w życiu. Wiem, że jestem na dobrej drodze. Do trzeźwości, do szczerości, do nowego życia.


niedziela, 22 stycznia 2012

Nowy tydzień

   Jutro nowy tydzień. Kolejny tydzień szans i zagrożeń. Jak zawsze. Nigdy nie wiemy co się może stać. Nie mam na myśli planów wielkich na przyszłość. Trzeba mieć cel, dążyć do niego. To daje kopa. Daje siłę. Ale plany przyszłościowe mogą nagle i niespodziewanie prysnąć jak bańka mydlana. Wiem coś o tym. Dlatego warto do każdego dnia podchodzic z optymizmem. Że będzie dobry. Że szczęście przyniesie. A jak nie? Jak stanie się coś nieprzewidzianego, co rozwali plany w nicość? To pomimo tego, że będzie to zajebczo trudne, warto się z tym zmierzyć. Nie obwiniać losu. Nie zwalać winy na przypadek. Przyjąć to na klatę i podziękować losowi za lekcję. Bo wszystko jest lekcją. Jest nauką. Sygnałem, który wysyła do nas Niepoznane. Nie chcę pisać tu o Bogu, o religii. Każdy rozumie to na swój sposób.

   I przede mną nowy tydzień. Mam wielkie nadzieje z nim związane. Zobaczę co z tego wyjdzie. Czy się powiedzie, czy nie, to napiszę o tym. Jedno wiem. Że pod koniec tygodnia jadę na cały weekend na spotkanie dla osób walczących z uzależnieniami. Będą to trzy dni. I dla tych, którzy zechcą, będzie tam możliwość osobistej rozmowy z osobą duchowną. W tym przypadku będzie to sznasa rozmowy z zakonnikiem. I chcę tej rozmowy. Pragnę jej i oczekuję.

   Chcę potraktować tą rozmowę jako spowiedź z całego mojego życia. Chcę powiedzieć mu o wszystkich najciemniejszych stronach mojej przeszłości. Mych mysli. Nie oczekuję rozgrzeszenia. Nie o to w tym chodzi. Chcę zwyczajnie wreszcie to z siebie wyrzucić. Jak się po tym poczuję? Nie wiem. Boję się, że się rozkleję podczas tej rozmowy. Liczę się z tym. Może się popłaczę.

   Kiedyś nawet przez myśl by mi nie przeszło pisać o czymś tak osobistym. Przecież ja byłem zawsze mocny. To inni byli słabi i to był ich problem. Teraz przyznaję się do swojej słabości, do obaw, do lęków. I co się takiego stało? Nic. Ktoś może odnajdzie w tym siebie. Ktoś inny może to wyśmieje. To nie mój problem. Ja jestem szczery. Wreszcie szczery wobec siebie. A opinia innych? Niech sobie będzie jaka chce.


sobota, 21 stycznia 2012

Lustro

   Jestem dzisiaj po spotkaniu sobotnim na grupie AA. Naprawdę super grupa. Powtarzam się, ale miałem szczęście, że akurat do niej trafiłem. Przegląd ludzi, przypadków, pewno jak wszędzie. Jednak ta grupa ma swój klimat. Piszę tak, bo mam porównanie. Byłem na grupach w Warszawie, w Rozwadowie, w Klasztorze nawet. Jednak tutaj czuje się chęć. Wiarę. Nadzieję. Nie mam najmniejszego zamiaru tym co piszę namawiać kogoś do szukania dla siebie tej "właściwej" grupy. Każda jest właściwa i każda pomaga, wnosi coś nowego, daje do przemyślenia. Piszę tylko o swoich subiektywnych odczuciach.

   I pomaga grupa, pomaga terapia. Pomaga wszystko, ale pod jednym warunkiem. Że Ty sam sobie chcesz pomóc. Że w końcu porzucisz w jasną cholerę swoją dumę, wsadzisz jak najgłębiej możesz swoje "ego". Zrozumiesz, że sam sobie nie poradzisz. Bo nie poradzisz sobie. Jeśli jeszcze masz nadzieję, że dasz radę sam, to porzuć ją. Albo się jej trzymaj i pogrążaj się dalej i głębiej. Brzmi to nieciekawie? I dobrze. Bo to prawda. Prawda musi zaboleć, aby zadziałała. Nie sądzicie, że żyjemy w porąbanym świecie?

   Samo stwierdzenie "prawda musi zaboleć". Co ono oznacza? Tylko to, że żyjemy w kłamstwie, karmimy się nim. I chociaż nam ono nie smakuje, czasami chce sie nim rzygać, to jest takie swojskie, znane, akceptowane. Gdyby było właściwie wszystko poukładane w nas samych, to powinno się mówić: "kłamstwo musi boleć". Dlaczego więc tak nie mówimy? Bo tak łatwo się kłamie, oszukuje, udaje. Nie mam tu na myśli jakichś wielkich oszustw. Mam na mysli codzienność. Wiecie o czym piszę. Mam nadzieję, że wiecie.

   Niech prawda więc zaboli, niech będzie trudno, niech będzie wstyd, nawet płacz, ale niech będzie szczerze. Opłaci się.

   Właśnie mam kontakt z kimś, kto bał się swojej prawdy. Bał się zmierzenia ze swoją przeszłością. Jest w trudnym związku. Wiecie co to jest choroba dwubiegunowa afektywna? Nie wiem, jak ten związek potoczy się dalej. Szczerze życzę powodzenia, wytrwania, bo wiem, że łatwo tam nie będzie. Ale ta osoba zrobiła jedną ważną rzecz: zawalczyła o siebie. Zrozumiała, że sama nie da rady. Nie pomoże jej wiedza, książki, teoria. Że trzeba zmierzyć się z samym sobą przed kimś. Tak, właśnie tak: z samym sobą trzeba zmierzyć sie przed kimś. Bo zawalczenie ze sobą przed lustrem niczego nie da. Ty zawsze będziesz miał przwagę. Lustro nie przemówi, a Ty będziesz mógł mu wmówić wszystko. I co najciekawsze, sam będziesz wierzył w to co mówisz. A odbicie w lustereczku nie zaprotestuje. Mało tego. Twoje odbicie w nim utwierdzi Cię w przekonaniu, że jesteś szczery, że coś wreszcie sobie obiecujesz, że tym razem to juz naprawdę. Odbicie w tym Ciebie utwierdzi. Poczujesz się dumny z siebie.

   Nie daj się temu zwieść. Lustro kłamie. Żeby zabolało jeszcze bardziej: to Ty kłamiesz i pozwalasz, aby kawałek szkła utwierdzał Cię w tym, że jesteś szczery.

   

środa, 18 stycznia 2012

Rozum i uczucia

   Rozum, zrozumienie, pogodzenie się. Ta sfera jest do ogarnięcia. Na tym poziomie jestem pogodzony z tym na jakim etapie jestem. Nie jest to łatwe, ale możliwe. Pojąłem wszystkie mechanizmy choroby, nie katuję się już tym "co by było gdyby". Wiem co mam teraz robić i robię to. Owszem, nie radzę sobie z tym sam. To już przerabiałem i zawiodłem na całej linii. Wiem już gdzie szukać pomocy i znajduję ją tam. Aby jednak tą pomoc uzyskać trzeba jej chcieć. A ja chcę bardzo. Siłę i pomoc daje mi grupa AA. I inni trzeźwi alkoholicy.

   Niestety oprócz rozumu jest jeszcze sfera uczuć, emocji. Tu już nie jest tak prosto. Tutaj wszystko się sypie. Bo przeze mnie cierpią moje Córeczki, Żona, Mama. To cholernie boli. A boli tym bardziej, że nie odwróciły się ode mnie. Że nadal mnie kochają. Dziękuję im za tą miłość. Wiem, że zabrzmi to irracjonalnie, ale wydaje mi się, że łatwiej by mi było, gdyby się ode mnie odwróciły, kopnęły mnie w dupę. Oczywiście kochałbym je nadal. Ale nie miałbym poczucia bycia przez nie kochanym, wiedząc że na tą miłość nie zasługuję. Ambiwalencja. Dokładnie. Jestem szczęśliwy, że mnie kochają. A jednocześnie czuję wstyd i zażenowanie doświadczając tej miłości. Niczego już im nie obiecuję, bo wiem, że nie chciałyby moich obietnic.

   Nie obiecuję, ale z całego serca im DZIĘKUJĘ.


poniedziałek, 16 stycznia 2012

Drugi alkoholik

   Można bardzo wiele czytać, słuchać rad, przyswajać teorie. Wszystko to jest ważne, potrzebne i na pewno pomocne. Ale nigdy nie zastąpi doświadczenia, praktyki. Odnosi się to w mniejszym lub większym stopniu do wszelkich aspektów życia. Ale w szczególności i z pełną mocą ma to przełożenie na drogę do trzeźwości. 

   Na terapii wiele się nasłuchałem jak ważne jest, aby po jej zakończeniu nie zostać samemu. Aby jak najszybciej znaleźć grupę AA i uczestniczyć w mityngach, spotkaniach. Mieć kontakt z trzeźwymi alkoholikami. Wiedziałem o tym, zgadzałem się z tym, ale byłem zbyt pewny siebie, że mnie to nie dotyczy. Że to jest potrzebne innym. Bo ja przecież jestem po siedmiu tygodniach terapii, wiem już wszystko o mechanizmach uzależnienia i spokojnie dam sobie radę sam. Teraz wiem, że to nie była pewność siebie. Bo była to zwyczajna głupota i naiwność.

   Piszę o tym dlatego, aby przestrzec innych przed  powieleniem mojego błędu. Chociaż pewno i tak to zrobią, dopóki nie odczują tego na własnej skórze. Chociaż kto wie? Cuda przecież się ponoć zdarzają. Oby.

   Ja doświadczyłem właśnie jak wielką siłą w walce z moją chorobą jest kontakt z drugim alkoholikiem. Chodzę na grupę AA. Miałem szczęście trafić na naprawdę świetną. Są ponoć różne, lepsze, gorsze. Nie wiem. Nie mnie to oceniać. Oprócz grupy szukałem także pomocy w innych miejscach. I zawsze jest tak, że jak uczeń jest gotowy, to nauczyciel się znajdzie. Dawniej nie rozumiałem tego stwierdzenia. A właściwie nie tyle nie rozumiałem go, co nie wierzyłem w nie. Ale to naprawdę działa. Kiedyś nazwałbym to przypadkiem. Teraz nie. Niech będzie, że Siła Większa  tak pokierowała  moimi działaniami, że w sobotę znalazłem się na spotkaniu opłatkowym dla trzeźwiejących alkoholików. Był wynajęty cały lokal. Jechałem tam w ciemno. Nie znałem nikogo. Po prostu było mi pisane znaleźć się w tym miejscu i o tym czasie.

   W zakładce "O co tu chodzi" napisałem, że nie będę się na tym blogu rozpisywał o tym co było, o mojej sytuacji, użalał się nad sobą. I tak będzie. Napiszę teraz jedynie, że moim największym problemem na ten moment jest sytuacja finansowa, brak pracy. Piszę w tym miejscu o tym dlatego, że właśnie przed chwilą odebrałem telefon od jednego z alkoholików poznanych na tym spotkaniu. Mówi mi, że już nawiązał kontakty z trzema swoimi znajomymi. I są duże szanse na pracę dla mnie. Jutro z kolei mam spotkanie z innym poznanym tam kolegą, także w sprawie pracy. W środę jestem umówiony z następnym. Ten, który zadzwonił dzisiaj wieczorem powiedział parę zwyczajnych słów. Że będzie dobrze, żeby się nie załamywać, z wszystkim można sobie poradzić. Ile ja się nasłuchałem takich słów wcześniej. Puszczałem je mimo uszu. Takie tam gadanie. Wiedziałem, że mówili je do mnie różni ludzie, bo akurat coś takiego wypadało powiedzieć. A później szli w swoją stronę i nie przywiązywali żadnej wagi do tego co mi mówili. Przecież mają swoje życie i problemy. A ja? No cóż. Znają mnie niby, ale wiedzą swoje. Że spieprzyłem swe życie na własne życzenie. Tak jesteśmy odbierani przez "ludzi pełnych cnót". Wiem o tym. Nie mam złudzeń.

   Ale uwierzcie: te same słowa usłyszane od człowieka, który kilkanaście lat temu był w podobnej sytuacji jak ja teraz, to niesamowity kop emocjonalny. Gdy mówił mi, że popyta się i zadzwoni do mnie, to zrobił to. I tak samo zrobili inni poznani tam pijusy. Ja wiem, że jeszcze nic nie jest załatwione. Że sytuację nadal mam cholernie trudną. Ale wiem, że inni dali radę. Znam ich. Są namacalni. Żyją. I wiem, że gdybym się potknął, to i tak się ode mnie nie odwrócą. Bo sami także upadali.

   Czytajcie, słuchajcie, wchodźcie na fora, czaty. Nigdy to jednak nie zastąpi grupy i drugiego alkoholika obok Was.


niedziela, 15 stycznia 2012

To naprawdę jest choroba

   Czasami w komentarzach pod postami, czasami w mailach, a czasami w rozmowach przewija się jedno pytanie: o co chodzi z tą całą "niby chorobą" alkoholową? Przecież jak ktoś nie chce, to nie będzie pił i tyle.

   Gdyby to było takie proste, to nie byłoby ośrodków leczenia alkoholizmu, niepotrzebne byłyby żadne terapie, nie byłoby także tego bloga. A przede wszystkim nie byłoby niezliczonej ilości tragedii spowodowanych piciem.

   Niestety nie jest to takie proste. A to, że usłyszycie z ust alkoholika, że jest chory na pewno nie będzie spowodowane chęcią usprawiedliwienia się, zrzucenia z siebie odpowiedzialności za swoje postępowanie na chorobę. Przyznanie się do tej choroby jest pierwszym i podstawowym warunkiem do stawienia jej czoła.

   A to naprawdę jest choroba.



piątek, 13 stycznia 2012

Zmierzenie się z rzeczywistością

   "Niech twoje zapicie zbytnio cię nie zniechęca. My, pijusy, właściwie zawsze uczymy się na błędach i cierpieniu
   Twój pomysł, żeby przenieść się gdzie indziej, może jest dobry, a może nie. Niewykluczone, że utknąłeś w jakiejś trudnej sytuacji emocjonalnej lub ekonomicznej, której nie da się zadowalająco rozwiązać tam, gdzie mieszkasz. Ale niewykluczone też, że robisz po prostu to, co swego czasu robiliśmy my wszyscy - czyli uciekasz. Może przemyśl to uważnie jeszcze raz?
   Czy na pewno stawiasz zdrowienie ponad wszystkim innym, czy też może uzależniasz je od jakichś ludzi, miejsc, okoliczności? Być może lepiej, żebyś zmierzył się z rzeczywistością tam, gdzie jesteś teraz - i za pomocą programu AA pomyślnie wyszedł z tej próby. Zanim podejmiesz ostateczną decyzję, rozważ ją w tych kategoriach."
                                                                                                                           Bill W. 


   To fragment listu napisanego przez Billa, założyciela ruchu AA, w roku 1949. List napisany 63 lata temu. Nic nie stracił na aktualności. I nie sądzę, aby stracił kiedykolwiek. Bo czym faktycznie jest chęć zmiany miejsca, w którym powstały nasze problemy, rozwinęła się nasza choroba, na inne? Czym, jeśli nie właśnie ucieczką? A dosadniej pisząc, zwykłym tchórzostwem. Zostawić wszystkich, których się skrzywdziło i zacząć na nowo. Tak. Oni zostaną . Ale gdziekolwiek się nie udamy i tak zawsze zabierzemy ze sobą swojego najgorszego wroga: swój w dalszym ciągu chory, pijany umysł. 

   Dlatego nie ma uczciwszego wyjścia, niż zmierzenie się z rzeczywistością tutaj i teraz. Jeśli nie uda się nam naprawić swego życia tu gdzie jesteśmy, to nie uda się tego zrobić nigdzie. W żadnym ośrodku odosobnienia, klasztorze, pustelni. Bo to my sami jesteśmy dla siebie więzieniem. Nasze myśli, wspomnienia, ogromne poczucie winy. Im dalej będziemy chcieli być od tego fizycznie, to tym bardziej będziemy w tym tkwić emocjonalnie i duchowo. 

   Narobiło się w życiu syfu, trzeba teraz po nim posprzątać. Właśnie w tym miejscu, gdzie powstał. Po terapii wydawało mi się, że wiem wszystko. A okazuje się, że ponad sześćdziesiąt lat temu ktoś wiedział ode mnie o wiele więcej. Dziękuję mu za to.



czwartek, 12 stycznia 2012

Bezsilność

   "Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholu, że przestaliśmy kierować własnym życiem"

   Pierwszy z dwunastu kroków AA na drodze do trzeźwości. Bez niego nie ma szans na zrobienie kolejnych. To wbrew wszystkiemu w co wcześniej wierzyliśmy, co myśleliśmy o naszym zdrowieniu. Przecież oczywistą dla nas rzeczą powinno być podjęcie walki z nałogiem. Z jako swoim najgorszym wrogiem. A tutaj mówią nam, że taka walka na nic się nie zda. Że warunkiem powodzenia jest szczere przyznanie się do swej bezsilności. Znam bardzo wiele przypadków alkoholików, którzy po pierwszych, zazwyczaj krótkich,  okresach niepicia uwierzyło, że już po wszystkim. Że alkohol już nimi nie rządzi. Sam się na tym potknąłem. Raz na zawsze musimy zdać sobie sprawę z tego, że dla nas nie istnieje już coś takiego jak picie "kontrolowane". To zwodnicza ułuda. 

   I na nic tutaj się zdadzą samozaparcie, mocne postanowienia, czy silna wola. To nie działa. Zdaję sobie sprawę, że dla ludzi niemających problemów z alkoholem to niewiarygodne. Jak to? Alkohol zniszczył życie. Nie tylko swoje bo  i bliskich. Trzeba więc sobie raz na zawsze postanowić, że nie będzie się więcej piło. Proste. Ale nie działa. Poddać się aby zwyciężyć. To jedyna recepta. Jedyny sposób. Niezmienny i sprawdzony. Tak: wódka jest od nas silniejsza. Trzeba to bezwzględnie zaakceptować i pogodzić się z tym. Poddając się, zwyciężymy. Ja się poddałem. Nie będę już walczył, nie będę obiecywał niczego. 

   To boli. Ale uwierzcie, że poddanie i zaakceptowanie swej bezsilności przynosi ogromną ulgę. Nie ma już wroga. Alkohol był, jest i będzie. I niech sobie będzie. Jestem za słaby, aby z nim walczyć. I wierzę, że dzięki temu dam radę. I wierzę w Was.


środa, 11 stycznia 2012

Dosyć

   I co? Kolejny wieczór. Z przemyśleniami. Nigdy mnie nie opuszczą. Bo nie da się cholera zapomnieć o tym co było. Co się zrobiło. Tak bardzo chciałbym położyć się i zasnąć bez pieprzonych wspomnień. Zasypiam z nimi. Towarzyszą mi przed zaśnięciem i po przebudzeniu. Widocznie jestem już na nie skazany. Nie mam pretensji. Zapracowałem na to swym życiem. 

   Tak wiele dobrych rad słyszę prawie codziennie. Wiem, że są mi dawane z dobrego serca. Szczere. I przyjmuję je. Zgadzam się z nimi. A po przyznaniu im racji kupuję browara i piję go, jednocześnie brzydząc się tym co robię. Co to za pieprzona choroba? Czy aż tak zjechała mózg, że nie ma szans nad tym zapanować? Nie wiem.

   Za dwa tygodnie jadę na weekendowe spotkanie AA. Poszukam tam swojej Wyższej Siły. Wierzę, że ją znajdę. Ona jest przy mnie cały czas. I przy każdym z Was. Tylko jakaś chora duma nie pozwala się na nią otworzyć. Ja nie mam już wyjścia. Nie będę szukał "swoich" sposobów radzenia sobie z piciem. Wiele ich przerabiałem i zawsze poległem. 

   Wiele pisze się o tym, że alkoholik musi osiągnąć swoje dno, aby zmienić swoje życie. Odstawić raz na zawsze wódę. Dno dla każdego ma inny wymiar. Każdy musi je rozpoznać. Ja już swoje rozpoznałem: nie poradzę sobie z tą chorobą sam. Koniec złudzeń. Koniec pieprzenia, że będzie ok. Bo nie będzie. Nie będzie, jeśli dalej będę siebie oszukiwał. I innych. Innych jest czasami łatwo oszukać. I co zostaje po takim oszustwie? Zadowolenie? Udało się. Nie poznali. Ale to mija bardzo szybko. I zostaje się sam na sam ze sobą. Ze wstrętem do siebie. Dosyć.


Polecam

  Każdy ma problemy. Każdy zmaga się ze sobą. Przeczytałem komentarz od  NIEUFNEGO. Nieznanego na ten moment. Może kiedyś Go poznam. Nie odpowiadam  na komentarze na blogu. Jeśli ktoś chce, zawsze może do mnie napisać. Odpowiem na pewno. Ale póki co, zajrzyjcie na zakładkę "warto kliknąć". Jest tam link do Jego bloga. NIEUFNY pisze to co myśli. Szacunek wielki. 


wtorek, 10 stycznia 2012

Szczerość

   To nie jest blog o pogodzie, o filmach, o duperelach. To blog o życiu. Moim życiu. I jeśli pisanie tego bloga ma mieć jakikolwiek sens, to musi być szczere. Dlatego przyznaję się. Wierzyłem pisząc poprzedniego posta, że dam radę. Nie dałem. Wypiłem. Wypiłem dwa piwa. Śmieszna dawka, co nie? Właściwie żadna. Bo co to jest dwa piwa, gdy piło się 0,7 za jednym razem. Albo i więcej. Poprzedniego posta nie napisałem sam. To chyba jasne dla każdego z Was. Wkleiłem tekst bardzo ważny dla mnie. Do myślenia dający. I po takim pięknym tekście dwa piwa walę. Trudno. Stało się. Jutro nowy dzień.

   Jednak te dwa piwa wypite sprowadziły mnie na glebę bardziej niż litr wypity dawniej. Bo wypicie ich pokazało mi, że nadal wierzę w picie kontrolowane. A bardziej w to, że jak mam problem, to mała dawka alkoholu rozjaśni umysł, demony problemów przegoni. I co? I nic.

   Rozmawiałem przez telefon z Żoną. Wszystko było w porządku. Rozmowa miła, przemyślenia. Zapewnienia. I jedno jej niewinne pytanie: piłeś coś? Ja oczywiście odpowiedziałem, że nie. Stare, pijane zaprzeczanie, bagatelizowanie. Ale Żona zna mnie za dobrze. Aż za bardzo dobrze. Poznała po głosie, że coś jednak wypiłem. Ale ja bylem pewien, że nie ma opcji, aby ktokolwiek poznał. Po dwóch piwach? No bez jaj. Niemożliwe. A jednak.

   Jesteśmy już po rozmowie z żoną. Miałem dzisiaj naprawdę wyjątkowo badziewny dzień. Ale to żadne usprawiedliwienie, aby sobie piwo kupić. Już po wszystkim. 

   Piszę na blogu posty o niepiciu, o tym co pomoże trzeźwość zachować. A sam co robię? A może to i dobrze. Mógłbym tutaj ściemniać, pisać jak pięknie sobie radzę. I co by to dało? Oszukałbym siebie i Was. Dlatego macie mnie takiego jakim jestem. Walczę, staram się. A że nie zawsze wychodzi? Trudno. Kiedyś wreszcie wyjdzie.

   I jeszcze jedno. Jutro zapisuję siebie na wyjazd weekendowy. Dla ludzi z problemem alkoholowym. Będzie to w ośrodku przyklasztornym. I jest tam opcja skorzystania z rozmowy sam na sam z osobą duchowną. Skorzystam z niej. Próbowałem zawalczyć sam z moim problemem. I skończyło się jak dawniej: dałem ciała. Kiedyś napiszę o dwunastu krokach. Teraz wiem, że bez Siły Wyższej nie dam rady. 

   I mam nadzieję, pragnę tego, aby pojechała tam ze mną Żona. Kocham Ją. Wierzę, że będziemy tam razem. Sam nikt i nigdy sobie nie poradzi z tą chorobą. A przeze mnie, Ona również cierpiała. Boże niech dzieje się wola Twoja, a nie moja.


poniedziałek, 9 stycznia 2012

Potrzeba bliskości

   Każdy obawia się bliskości, bez względu na to, czy jest tego świadomy, czy nie. Bliskość oznacza odkrycie się przed obcym. Wszyscy jesteśmy sobie obcy: nikt nie zna nikogo. Jesteśmy obcy nawet sobie samym, gdyż tak naprawdę nie wiemy kim jesteśmy.
   Bliskość, zbliżenie się do kogoś obcego oznacza, że musisz odrzucić wszystkie mechanizmy obronne; tylko wtedy owa bliskość jest możliwa. Ale powstaje lęk, że gdy przestaniesz się "bronić"; gdy zrzucisz wszystkie maski jakie nosisz... kto wie, co zrobi z tobą ten obcy, ta druga osoba?

    Wszyscy ukrywamy tysiące rzeczy - nie tylko przed innymi, ale nawet przed samymi sobą - gdyż byliśmy wychowani w chorym społeczeństwie, które narzuciło nam tysiące zahamowań, tysiące zakazów, nakazów, tabu. Stąd lęk przed obcym, bez względu na to, czy żyjesz z tą osobą dziesięć, dwadzieścia, czy trzydzieści lat - owa obcość nigdy nie znika. I czujesz się lepiej, gdy zachowujesz trochę dystansu i masz w zanadrzu swoje mechanizmy obronne, gdyż ktoś może wykorzystać twoją słabość, twoją podatność na zranienie. Tak, każdy, dosłownie każdy obawia się bliskości.

    Ten problem staje się znacznie bardziej poważny, gdyż każdy PRAGNIE bliskości. Każdy pragnie bliskości, gdyż bez niej jesteś samotny we wszechświecie, żyjesz bez przyjaciela, bez ukochanej, bez kogokolwiek komu mógłbyś ufać, bez kogokolwiek przed kim mógłbyś odkryć swoje rany. A pamiętaj, że rany nie zabliźnią się, jeśli nie są odsłonięte. Gdy je zasłonisz, wypełnią się jedynie jeszcze większą ropą.

    Bliskość jest podstawową potrzebą człowieka, więc każdy jej pragnie, ty też... ale jednocześnie pragniesz też, aby to ta DRUGA osoba się zbliżyła; aby się odsłoniła, odrzuciła swoje mechanizmy obronne, odkryła swoje rany, zerwała maski które nosi, odkryła swoją autentyczną osobowość, stanęła zupełnie "nago" przed tobą. A jednocześnie pragnąc bliskości, sam obawiasz się odrzucić swoje "obrony".

    Jest to jeden z zasadniczych konfliktów pomiędzy przyjaciółmi, ukochanymi: nikt nie chce się odsłonić, stanąć w "nagości", zupełnie szczerze przed tym drugim. A oboje pragną bliskości...

    Stąd, jeśli nie odrzucisz zahamowań i stłumień, którymi "obdarowali" cię twoi rodzice, twoje wychowanie, twoje społeczeństwo, twoja kultura i twoja religia, wtedy nigdy tak naprawdę nie zbliżysz się do nikogo. Ale to TY musisz przejąć inicjatywę, nie przerzucaj tego na tę drugą osobę.

    Często, nawet gdy ktoś inny jest gotowy by obdarzyć cię swoją miłością... wtedy wycofujesz się. Pojawia się obawa: "tak, to piękne, ale jak długo będzie to trwać? Wcześniej, czy później będę musiał się odkryć". A miłość oznacza bliskość, miłość to dwie osoby zbliżające się do siebie, miłość to dwa ciała w jednej duszy. I pojawia się lęk, lęk o swoją duszę, swoje wnętrze... "przecież nie jestem doskonały, lepiej się ukryć, lepiej się nie odkrywać, niż narazić na odrzucenie"... I w ten sposób lęk przed odrzuceniem nie pozwala ci przyjąć miłości, nie pozwala ci zbliżyć się do innej osoby.

    Co zatem robić? Pierwszy, podstawowy krok to akceptacja siebie samego, takiego jakim jesteś... odrzuć tradycję, która doprowadziła niemal cały świat do szaleństwa. Spójrz do wewnątrz i odrzuć wszystko, co zostało ci narzucone; wszystko co powoduje twój wstyd. Musisz zaakceptować swoja naturę, taką jaka jest, a nie taką jaka "powinna być". Nie nauczam żadnych "powinienem/nie powinienem". Wszystkie "powinienem/nie powinienem" to przyczyna choroby ludzkiego umysłu. Odrzuć wszystkie powinności bycia kimś ważnym, pobożnym, respektowanym... nie ma nic piękniejszego od bycia prostym i zwyczajnym, od bycia po prostu sobą. Możesz wyrażać siebie autentycznie i szczerze - stajesz się otwarty i ta otwartość pomoże innej osobie otworzyć się przed tobą. Twoja bezpretensjonalna, autentyczna prostota to zachęta dla bliskości, zaufania i otwartości ze strony drugiej osoby. Gdy znikają wszystkie "powinienem/nie powinienem", gdy nie musisz się już ukrywać i bać, wtedy pojawia się bliskość.

    Kiedy pojawia się miłość, kiedy chcesz w nią głębiej wejść, powstaje następny problem. Wchodząc głębiej w miłość, tracisz swoje fałszywe "ja". I zaczynasz się bać, unikać głębi miłości, gdyż ta głębia jest jak śmierć. Zaczynasz tworzyć bariery między sobą a twoją ukochaną, gdyż kobieta wydaje się jak przepaść, przepaść przez którą możesz zostać wchłonięty. Powstałeś z kobiety, ona jest łonem, przepaścią... jeśli może dać ci życie, może dać ci też śmierć. Kobieta jest niebezpieczna, tajemnicza. Nie potrafisz żyć bez niej i jednocześnie nie potrafisz żyć z nią. Nie możesz się od niej oddalić, gdyż bez niej życie jest puste; nie możesz się do niej zupełnie zbliżyć, gdyż wtedy tracisz swoje "ja".

    Ten konflikt jest typowy w każdej miłości. Zatem czynisz kompromisy: nie oddalasz się zbyt daleko, ale też nie zbliżasz się totalnie. Stoisz gdzieś w środku, balansując sobą... ale wtedy miłość nie może się pogłębić. Głębia miłości jest osiągalna tylko wtedy, gdy odrzucisz lęk i skoczysz z zamkniętymi oczami głową w przód.

    Jest to niebezpieczne - miłość może zabić twoje ego, twoje "ja". Miłość to trucizna dla twojego fałszywego "ja". Miłość to życie dla ciebie prawdziwego, miłość to śmierć dla twojego ego. Musisz skoczyć. Musisz się zbliżyć i dosłownie rozpłynąć w kobiecie... ta bliskość to drzwi do boskości, do wieczności.

    Kobieta ma podobny problem. Im bardziej zaczyna zbliżać się do mężczyzny, ten tym bardziej stara się od niej uciec i znajduje tysiące wymówek by się oddalić. Zatem kobieta musi czekać, a czekanie to następny problem: jeśli kobieta nie przejmuje inicjatywy, wygląda to na obojętność, a obojętność może zabić miłość. Nic nie jest bardziej zabójcze dla miłości niż obojętność. Nawet nienawiść jest lepsza, gdyż jest przynajmniej pewnym rodzajem relacji miedzy dwojgiem osób. Miłość może przetrwać nienawiść, ale nie znosi obojętności. I stąd kobieta ma trudności; jeśli przejmuje inicjatywę, mężczyzna ucieka, gdyż większość mężczyzn nie znosi kobiet, które podejmują inicjatywę. Mężczyzna czuje, że zbliża się przepaść, więc lepiej uciec, zanim będzie za późno. Tak właśnie powstają donżuani. Krążą od jednej kobiety do drugiej, wypełnieni lękiem, że przepaść może ich wchłonąć. Donżuani nie są prawdziwymi kochankami, choć na nich wyglądają - każdego dnia nowa kobieta. Donżuani to przestraszeni ludzie, obawiający się bliskości.

    Zatem kobieta również stoi pośrodku; tak jak mężczyzna między lękiem przed przepaścią a pragnieniem bliskości, tak kobieta między przejęciem inicjatywy a obojętnością. Obie sytuacje są złe, to zwykłe kompromisy. A kompromisy nie pozwalają rozkwitnąć miłości. Kompromisy nie pozwalają niczemu rozkwitnąć. Kompromisy to kalkulacja, spryt... potrzebne w biznesie, ale nie mające nic wspólnego z miłością. Więc zaryzykuj, odrzuć bariery swojego ego i skocz... skocz w prawdziwą bliskość, skocz w prawdziwą miłość.

    Na początku miłość ma barwę seksu. Jeśli jest płytka, pozostanie do tego seksu zredukowana; tak naprawdę to nie będzie żadna miłość. A bez miłości seks sprowadza życie do prymitywnego, wręcz obrzydliwego poziomu. Seks może być piękny, gdy towarzyszy mu miłość. Sam w sobie jest obrzydliwy. To tak jakby najpiękniejsze oczy najpiękniejszej kobiety wyjąć z oczodołów. Pozbawione ciała, nawet najpiękniejsze oczy są obrzydliwe.

    Bliskość w stosunku do jednej kobiety lub mężczyzny jest dużo lepsza, niż mnogość relacji partnerskich. Może ta mnogość jest zabawna, ale powierzchowna - nigdy nie zdołasz rozwinąć się wewnętrznie. Miłość to nie sezonowy kwiatek, potrzeba jej wiele czasu by rozkwitła. Każdy mężczyzna ma w sobie pierwiastek kobiecości, każda kobieta ma w sobie pierwiastek męskości. Jedyny sposób, aby się o tej jedności przekonać, to bycie w głębokiej bliskości. Postaraj się bliskości rozkwitnąć tak bardzo, jak to tylko możliwe. Pozwól rozkwitnąć zaufaniu, odrzuć wszystkie bariery dzielące cię od drugiej osoby.

    Według mnie, uduchowienie oznacza ciepło, miłość i bliskość. Źródłem ciepła jest kobieta. Jej miłość i oddanie, połączone z intelektem mężczyzny; jej serce połączone z głową mężczyzny, mogą uczynić cud...

    Dzielcie się swoja miłością, swoimi sercami. Pragnę, aby kobieta i mężczyzna rozwijali się wspólnie, w głębokiej harmonii i poczuciu nieograniczonej bliskości. Tylko w ten sposób możemy zmienić świat.



    Według mnie to bardzo ważny i dający do myślenia tekst. Nie tylko dla alkoholików. Dla każdego.
                                                                                                                                                                                                                                     Dzięki OSHO! 


piątek, 6 stycznia 2012

Miejcie nadzieję

   Tak miło jest poczytać w komentarzach, że ktoś cieszy się z niepicia. Niech tak już będzie zawsze. Niech nigdy nie zapije i wytrwa. Znam życie, znam ludzi, znam przypadki. I nie potrafię zrozumieć jak można zapić po kilkunastu latach trzeźwości. Obym tego nigdy zrozumieć nie musiał na własnym przykładzie.

   Znam doskonale radość z niepicia przez kilka dni, tygodni, miesięcy nawet. Największa radość jest na początku. Wydaje się, że wszystko już za nami. Jak można było być tak głupim? Przecież trzeźwe życie jest takie piękne. To euforia. Jestem trzeźwy! Koniec z przeszłością! Szczerze życzę wszystkim, którzy doświadczają radości z niepicia aby nigdy ich nie opuściła. Wytrwajcie!
  
   Czegokolwiek bym teraz tutaj nie napisał, nijak będzie się miało do tego co napisał Adam Asnyk. Posłuchajcie. I wytrwajcie. Wierzę w Was!




Dar dla Ciebie

   Dzisiaj Święto Trzech Króli. Taka nazwa się przyjęła, niech więc pozostanie. Na pewno nie byli to królowie. Astrolodzy, mędrcy, magowie? Nic nie napisano także o tym ilu ich było. Jedynie pisze się o trzech darach wręczonych Narodzonemu. I od liczby darów przyjęto liczbę darczyńców, kimkolwiek by oni nie byli. Nie interesuje mnie zupełnie, czy było ich trzech, trzynastu, czy może dwudziestu ośmiu. Ani czy imiona ich to Kacper, Melchior i Baltazar. Równie dobrze mogli to być Zenek, Karol i Bronisław. Zastanowiły mnie w tym przekazie dary. Bo pomyślałem sobie tak.

   Budzisz się dzisiaj rano i przy łóżku widzisz tłum z darami dla Ciebie. Nie ma żadnych ograniczeń, wybrać możesz co tylko zechcesz. Od wszelakich dóbr materialnych, po swój wygląd, cechy charakteru, uczucia, talenty. Czego tylko zapragniesz, będziesz to mieć. Warunek: możesz wybrać tylko jeden dar. Co wybierzesz?

   Masz na podjęcie decyzji trzy sekundy. Tak, tylko trzy sekundy. Wiesz dlaczego tak mało czasu Ci daję? Bo więcej i tak  by nic nie zmieniło. Jeśli w ciągu trzech sekund nie potrafisz wymienić czego w życiu  najbardziej pragniesz, to znaczy, że tak naprawdę nigdy nad swym życiem się nie zastanawiałeś.

   I nie ważne teraz, czy jesteś alkoholikiem czynnym, alkoholikiem trzeźwym, DDA, współuzależnionym, a może nie masz z żadną z tych rzeczy nic wspólnego. To dotyczy każdego. Dlatego gdy znajdziesz chwilę na pobycie ze sobą, to pomyśl o tym. Nie na wypadek, że któregoś poranka zobaczysz nad sobą stado Świętych Mikołajów z darami. Chociaż kto wie? Życie jest nieprzewidywalne. Na Twoim miejscu jednak za bardzo bym na to nie liczył.

   Pomyśl o tym czego pragniesz w życiu po to, aby Cię nie zaskoczyło. Gdy będziesz musiał coś wybrać w jednej chwili. Podjąć decyzję, która być może zaważy na Twoim dalszym losie. Naprawdę warto znać wcześniej odpowiedź: czego w życiu pragnę, czym się kieruję, co jest dla mnie ważne. Wtedy trzy sekundy Ci w zupełności wystarczą. I podejmiesz decyzję, której nigdy później nie pożałujesz.

   To blog o życiu po piciu. Czy alkoholik powinien więc wybrać w ciemno dar niepicia? Wydaje się to jego jedynym słusznym wyborem. Bo przecież jeśli wybierze cokolwiek innego, to i tak to straci wcześniej czy później, jeśli nadal będzie pił. Ale czai się tu inne niebezpieczeństwo. Wybierając trzeźwość do końca życia, tak naprawdę do końca życia zwiąże się z alkoholem. Wyrzekając się go, nie uwolni się od niego. Nie będzie pił, ale będzie widział jak piją inni, będzie o tym myślał. Będzie cierpiał. Na tej samej zasadzie jak księża wybierają celibat. Jak sądzicie? Dlaczego kler ma taką obsesję na punkcie seksu? Potępia go, uważa za grzech, zwalcza go? Czyż to nie ten sam mechanizm.?

   Ja nie prosiłbym o dar trzeźwości. Co mi z tego przyjdzie, że na trzeźwo będę nadal komuś czegoś zazdrościł, złościł się i krzywdził innych, okłamywał, pieniądze wydawał na niepotrzebne pierdoły, gdy wokół tyle nieszczęść. Co po takim trzeźwym życiu?

   Mój wybór to dar MIŁOŚCI. Z niej wyniknie wszystko.


czwartek, 5 stycznia 2012

Fizyka alkoholika

  Życie po piciu nie może kręcić się jedynie wokół spraw związanych z alkoholizmem. Alkoholik musi o nich pamiętać, ale nie powinien dać się zwariować i popaść w drugą skrajność: żyć tylko swoim zdrowieniem, trzeźwością, terapiami, mityngami. To wszystko jest bardzo ważne, owszem, ale we wszystkim potrzebne jest dążenie do bycia w równowadze. Każde odchylenie w jedną stronę, spowoduje wcześniej czy później odchył  w przeciwną. A im bardziej wahadło powędruje w prawo, tym większy będzie jego potencjał do bycia na lewo. Fizyka alkoholika. Ale jakże brutalnie daje o sobie znać w realnym życiu, gdy uwierzymy w to, że jej prawa nas nie dotyczą. Gdy będziemy tak jak dawniej "wiedzieli lepiej".

   My alkoholicy musimy zawsze pamiętać kim jesteśmy. Nie mamy jednak prawa do tego, aby wszyscy i wszystko wokół nas miało być podporządkowane naszemu trzeźwieniu. To my musimy dostosować się do otoczenia, a nie na odwrót. Popełnialiśmy błędy, robiliśmy mniej lub bardziej złe rzeczy, krzywdziliśmy innych. To teraz nie ma zmiłuj. Trzeba za to zapłacić. Wziąć się w garść, zacisnąć zęby i walczyć. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc za miesiącem. Z czasem ułożą się z tego całe lata. I tak będzie. Jednak zawsze najważniejszy dla nas ma być ten dzień, który właśnie przeżywamy. Przeżycie go na trzeźwo. Tak pięknie jest położyć się spać będąc trzeźwym. I jeszcze piękniej się takim przebudzić. Wiecie doskonale jakie to uczucie.

   A jutro? Spokojnie. O jutro zawalczymy jutro. 
    

  

wtorek, 3 stycznia 2012

Wszystko albo nic?

   "Gdy ogarnia cię ostra depresja, nie próbuj uporządkować całego twego życia naraz. Jeśli bierzesz na siebie tak ciężkie zadania, którym w danej chwili z pewnością nie podołasz, to pozwalasz, by zwodziła cię twoja własna podświadomość. W ten sposób gwarantujesz sobie niepowodzenie, a gdy faktycznie staje się ono rzeczywistością, stanowi to dla ciebie kolejne alibi, pozwalające ci jeszcze bardziej wycofać się w depresję.
   Krótko mówiąc, postawa "wszystko albo nic" jest najbardziej destrukcyjna. Dlatego najlepiej jest zaczynać od absolutnego minimum aktywności. Potem należy pracować nad stopniowym jej zwiększaniem - dzień po dniu. Nie niepokój się nawrotami - po prostu wciąż zaczynaj od nowa."
                                                                                                                                                  Bill W.


   Czytałem to będąc na terapii. Ale było to tylko szybkie czytanie tej i innych książek. Naprędce, bez refleksji, zastanowienia, przemyślenia. Bo ja już wtedy wiedziałem, że jestem zdrowy. Że jak tylko wrócę z ośrodka to zawojuję świat. Będę kochał jak nigdy, będę kochanym. Bez problemu i szybko ponaprawiam błędy. Odrobię straty materialne. I w ogóle wszystko najgorsze już za mną. A przede mną piękne, trzeźwe życie. Nie myślałem o tym, że postęp będzie wymagał wielkiego wysiłku, samozaparcia. Że będą upadki, zwątpienia i ciosy z najmniej spodziewanych kierunków. To wszystko jednak było. Teraz wiem, jak byłem naiwny. Już się nie łudzę, że na pewno dam sobie radę. Wierzę w to mocno i szczerze, ale nie twierdzę, że  na pewno sobie poradzę. Nabrałem pokory i dystansu.

   Niczego już nie mam zamiaru traktować w kategoriach "wszystko albo nic".  Z takiego podejścia prawie zawsze zostaje "nic", a nawet jeszcze mniej. Będę robił wszystko co w mej mocy, będę się starał. Cieszyć mnie będą najdrobniejsze postępy i sukcesy. A nieuniknione porażki i chwile zwątpienia przyjmę z pokorą. Nie załamią mnie. Przecież równie dobrze mogło mnie już nie być na tym świecie. I cóż takiego by się stało? Skoro jednak jestem jeszcze pośród żywych, to mam coś jeszcze do zrobienia na tej planecie. I zrobię to.

   Tym bardziej, że są osoby, które mimo wszystko wciąż we mnie wierzą.


niedziela, 1 stycznia 2012

Wystartował Nowy Rok

   Pierwszy dzień 2012. Ponoć ma być w tym roku koniec świata. Mam wielką nadzieję, że ta przepowiednia się spełni. Że będzie to zarówno dla mnie, jak i dla Was koniec świata. Pijanego. A narodzi się świat trzeźwy. Przyniesie dotrzymanie obietnic. Realizację planów. Marzeń spełnienie. Tak Wy jak i ja doskonale wiemy, że świat sam od siebie niczego nam na tacy nie poda. Będziemy musieli o to zawalczyć sami. Nie będzie łatwo. Wzloty i upadki będą. I dobrze. Damy radę. 

   Pierwszy dzień roku to dla mnie wizyta na grobie mojego Taty. Dzisiaj są Jego imieniny. Byłem. Zapaliłem świeczkę. Porozmawiałem z Nim. Dlaczego nie potrafiłem tak rozmawiać gdy żył. Jeśli chcecie coś powiedzieć swoim Bliskim, nie odkładajcie tego nigdy. Abyście później nie musieli mówić do pomnika. Bo życie w jednej sekundzie może sprawić, że na coś będzie już za późno. 

   Dzisiaj mój Tato ma imieniny, a jutro ja mam urodziny. Gdybym urodził się dzień wcześniej byłbym dla Niego prezentem imieninowym. Wtedy na pewno by się takim prezentem ucieszył. Ale gdyby dzisiaj żył, pewno wolałby takiego prezentu nigdy nie dostać. Nie wiem tego i nigdy się nie dowiem. 

   Sam sobie urodzinową piosenkę zapodaję....


   Wydaje mi się, że gdy Edek pisał ten tekst, to myślał o mnie. Niesamowite jak bardzo oddaje moją obecną sytuację...