poniedziałek, 30 stycznia 2012

Wierzę w Was

   Obiecałem Wam, że napiszę coś więcej o moich przemyśleniach, doświadczeniach, przeżyciach jakich doznałem będąc na tym weekendowym wyjeździe. W ośrodku rekolekcyjnym na górze Tabor. Wcześniej  nazwa tej góry nic dla mnie nie znaczyła. Wiedziałem,  że pochodzi od nazwy góry, na której doszło do przemienienia Jezusa Chrystusa. I tyle.

   Jadąc tam, nie wiedziałem, że i ja mogę przemienienia dostąpić. Chociaż lepszym określeniem będzie tutaj: wyzwolenia. Bardzo trudno jest pisać o sprawach tak osobistych. Napiszę najprościej jak potrafię. Bez słów górnolotnych. Podzielę się moimi wrażeniami w kilku postach. Na ten dzisiejszy biorę na warsztat moją rozmowę z osobą duchowną.

   Ja tak naprawdę, to spowiadałem się szczerze chyba przed moją pierwszą komunią, Wtedy byłem naładowany wiedzą z katechezy, z otoczenia, że każdy w moim wieku musi do komunii przystąpić. I ja to na swój sposób przeżywałem. Martwiłem się, jak ja mogę wyznać księdzu takie straszne rzeczy jak to, że kłamałem, przeklinałem, opuszczałem mszę. No ale wymieniłem te moje postępki przed konfesjonałem. I co się stało? A nic. Ksiądz puknął w drewienko, odpuścił mi te moje "wielkie" grzechy i było po wszystkim. Pomyślałem sobie wtedy: jakie to proste. Zrobisz coś złego, zgrzeszysz, to wystarczy to wyznać księdzu, on  puknie w drewienko i jesteś wolny. Oczyszczony. I dalej rób swoje. Grzechy popełniaj. Przecież to takie proste. Ty zgrzeszysz, opowiesz o tym nie całkiem szczerze, ale otrzymasz pozwolenie na bycie w "rodzinie" dobrych ludzi. Ludzi, którzy chodzą do kościoła co niedziela. Prowadzają nawet tam swoje dzieci. I jedyne co dzieci z tego wynoszą, to to, że trzeba udawać. Bo tak jest dobrze, tak jest bezpiecznie. Uczą się tego od swoich rodziców, którzy nauczyli się tego od swoich. Tak to się ciągnie, tak przebiega. Tak sobie wtedy myślałem.

   Ja do kościoła nie chodzę od dawna. Odrzucało mnie w nim na przykład to, że chcę tam iść po pomoc duchową, a słyszę jakieś pierdoły o polityce. Wychodziłem natychmiast. Nie mogłem tego słuchać. I nigdy nie prowadziłem na siłę swoich córeczek na niedzielną mszę. Kiedyś wybiorą same.

   No ale do ad remu. Bałem się spotkania z osobą duchowną. Bałem się, bo nie wiedziałem co mam właściwie mu powiedzieć, jak zacząć. Wszedłem do pokoju, gdzie on na mnie czekał. Nie miałem pojęcia od czego zacząć. Przez moment nawet przebiegło mi przez myśl, co ja tutaj w ogóle robię?  I na wejściu usłyszałem pytanie: z czym do mnie przychodzisz?

   Wymiękłem. Powiedziałem mu o wszystkim. O tym, że piłem, że krzywdziłem najbliższych, że byłem złodziejem, że właściwie te wszystkie lata to życie w kłamstwie wobec siebie i innych. Wszystko z siebie wyrzuciłem.

   A potem zapytałem go. Powiedziałem tak: wiem, że może nie jestem na to gotowy, może te moje słowa to za mało. Nie liczyłem, że dostanę rozgrzeszenie. Chciałem tylko porady: co mam rozbić dalej? Prosiłem o pomoc.

   I dostałem ją. Usłyszałem słowo: uklęknij. Powiedział, że w imieniu Jezusa odpuszcza mi grzechy, że tak naprawdę Bóg, Jezus czekali na mnie kiedy sie do nich zwrócę o pomoc Bo byli ze mną zawsze. Tylko ja oddaliłem się od nich.

   Nie potrafię opisać co wtedy czułem. Nie znam takich słów, które by to wyraziły.

   Później, już po wszystkim było coś takiego jak "wesoły wieczór". Tańce, zabawa. Nie poszedłem na nie. Poszedłem w tym czasie do kaplicy. Było tam strasznie zimno. Klęczałem. Przemarzły mi kolana, nogi, cały przemarzłem. Ale prosiłem Boga, siłę większą ode mnie o jakiś znak. Że jestem na dobrej drodze. I dostałem ten znak. Dostałem go bardzo szybko.

  Jaki był ten znak, pozostawiam dla siebie. Nie napiszę o nim. Ale naprawdę był.

   Będę dalej prowadził bloga. Będę pisał. Ale jedno co najważniejsze chcę Wam teraz przekazać: jeśli macie problem z uzależnieniem od czegokolwiek, jeśli jesteście współuzależnionymi, to pamiętajcie o jednym: nie dacie rady bez zawierzenia Sile Większej. Nie pisze teraz o Bogu. Każdy go pojmuje inaczej. Ale wiem, że bez tego nie ma żadnych szans. Wiedziałem o tym wcześniej z literatury AA, z licznych przykładów, opowiadań. Ale to zawsze była dla mnie tylko teoria. Teraz sprawdziła się w praktyce.

   Ja nie piszę teraz, że już dałem radę. Że nigdy się już nie napiję. Nie o to chodzi. Ale wiem na sto procent, że bez tego oczyszczenia sznas nie miałbym żadnych.

  Wierzę w Was. Jestem z Wami.


niedziela, 29 stycznia 2012

Wróciłem

   Wróciłem. Wróciłem przed chwilą z wyjazdu na trzydniowe warsztaty dla osób uzależnionych.
W domu rekolekcyjnym Redemptorystów. Na górze Tabor.

    Pisałem w poprzednich postach, że obawiam sie tego wyjazdu. Bo tak było. Bardzo się go obawiałem. Powody mojej obawy były dwa:
1. Rozmowa moja w cztery oczy z osbą duchowną, zakonnikiem.
2. Jak odbierze to wszystko, co tam ją spotka, moja żona (której  dziekuję, że pojechała tam ze mną).

   Czytając wcześniej program warsztatów, wiedziałem czego moge się tam spodziewać. Mityngii AA i Al-anon. Grupy terapeutyczne. Grupy to ja miałem przez siedem tygodni na terapii zamkniętej. AA znam bo w nich uczestnicze. Bardzo chciałem być na mityngu Al-anon. Nie byłem na nim nigdy wcześniej. I cieszę się, że mialem okazję być na nim właśnie tam.

   Napiszę tak: na dzisiaj jeszcze jest to za świeże, za żywe, abym mógł o tym pisać. Być może napiszę o tym jutro, może pojutrze. Postaram się jak najszybciej tym podzielic z Wami.

   Jedno co chcę napisać teraz i na szybko: było warto! Nie zamieniłbym tego weekendu na żaden inny wyjazd. Było tam zimno, jedzenie takie sobie. Warunki ogólnie średnie. Ale nie zamieniłbym tych dni na żaden pobyt w nalepszych kurortach, hotelach i inych tego typu duperelach na świecie.

   Bo tam gdzie ja byłem, tam był mój duch, moje serce, moje myśli, moja zaduma, moja refleksja, moja transcendencja.

   W tych innych komfortowych miejscach byłoby tylko moje ciało.

   Napiszę o moich przemyśleniach, wrażeniach jakich tam doznałem. Nie teraz.

   Na teraz chcę napisać tylko jedno: JESTEM BARDZO SZCZĘŚLIWY, ŻE TAM BYŁEM.  


środa, 25 stycznia 2012

Licz na siebie

   Jest takie fajne powiedzenie: "umiesz liczyć, licz na siebie". I sprawdza się w stu procentach. Miałem przyjaciół, znajomych. Gdy u mnie było wszystko w porządku, to nie było problemu. Wtedy w swojej naiwności myślałem, że tak będzie zawsze. Ale wystarczyło, że mi powinęła się noga, że mam przewalone, to poznałem błyskawicznie wartość ich słów. Zostałem sam ze swoimi kłopotami. Na własne życzenie według nich. Nie mam zamiaru się z niczego tłumaczyć. Nikt jednak nie pojmie tego, że to wszystko co mnie spotkało, to nie było na moje życzenie.

   Kto na własne życzenie i z premedytacją rozwala sobie życie? No chyba nikt zdrowy. Tylko, że nikt kogo ta choroba nie dotyczy, tego nie zrozumie. Dostaję wsparcie i pomoc od obcych mi wcześniej ludzi. Ludzi, którzy doświadczyli kiedyś tego, przez co ja przechodzę teraz.

   Nie mam jednak zamiaru się poddać. Będę walczył. A kiedy już moja sytuacja się polepszy, to podziekuję dawnym "przyjacielom". Zaboli ich moja wdzięczność. Trudno.

   Tak już ten świat funkcjonuje. Co dajesz, to samo otrzymujesz. Wszystko wraca. Z nawiązką. Niektórzy martwili się, że samobójstwo popełnię. Spokojnie. Nie zrobię tego. Nie jestem tchórzem. To byłoby najłatwiejsze.

   A na dzisiaj dziekuję: Żonie, Córeczkom, Mamie, Magdzie, Jagodzie, Tadkowi, Ewelinie, Jankowi, Piotrkowi i innym, których nie wymieniłem, bo mogą sobie tego nie życzyć.

   A komu nie dziękuję, pisał nie będę. Sami wiedzą. Na to przyjdzie czas.

   Smutny ten post. Bo i mi smutno. Wierzę, że wkrótce napiszę bardziej optymistyczne. Do następnego!


wtorek, 24 stycznia 2012

Powodzenia!

   W poprzednich postach było trochę o polityce. Będzie i w następnych. Ale dla mnie najważniejsze są teraz relacje z moją żoną. Z córeczkami. Tym żyję. I na codzień dowiaduję się jak jest to trudne. Bo tyle razy zawodziłem. Pragnę ich zaufania. Uwierzenia. Wiary we mnie. Nic tak nie może pomóc człowiekowi na dnie jak właśnie wiara Najbliższych. Bez niej nic nie ma sensu. Nie chce się walczyć.

   Rozmawiałem dzisiaj z kolegą, który teraz mieszka w Niemczech. Też kiedyś stracił wszystko. Nie wiem jakim cudem znalazł namiary na mojego bloga. Wiem, że potrzebuje pomocy. Pomocy w niepiciu. I pomogę mu na ile będe mógł.

   Jeśli to czytasz Piotrek, to wiesz, że to o Tobie. Dasz radę. Wierzę w Ciebie. Zrobiłeś pierwszy i najważniejszy krok: przyznałeś się do swojej niemocy. Wiem, że sam nie dasz rady. Ale uwierz w to, że nie jesteś sam. Tylko pozwól sobie pomóc. I będzie dobrze.

   Ja długo wierzyłem w siebie. W swoją moc. W to, że dam radę sam. Nie dałem. I nie ma opcji, aby poradzić sobie z tym problemem samemu. To podstępna choroba. Są momenty, że wydaje się, że juz nad nią panujesz. Że masz wszystko pod kontrolą. To złudne nadzieje. Zawiodłem się na nich. To, że sam się na nich zawiodłem nie boli. Boli to, że zawiodłem moich Bliskich. To jest najtrudniejsze do zrozumienia. Do pogodzenia się z tym. Jedyne co mogę teraz napisać, to prośba o zrozumienie. Nie o wybaczenie, ale właśnie o zrozumienie. Wierzę w to, że mnie zrozumią. Wielką nadzieję pokładam w weekendowym wyjeździe na spotkanie alkoholików. Mogłem tam jechać sam. Ale zależało mi bardzo, aby pojechała tam ze mną moja żona. I pojedzie.

   Mam nadzieję, że uda mi się tam zabrać głos. Przemówić. Do innych alkoholików. A tak naprawdę będzie to przemowa do mojej żony. Obym wytrzymał. Nie rozkleił się. Bo tak w gruncie rzeczy, to jestem słaby. Słaby w tym co dla mnie najważniejsze.

   Kiedyś miałem poczucie mocy. Że słabość to nie mój problem. Wracałem sobie kiedyś do domu. Zaczepił mnie jakiś podchmielony facet z tekstem: fajkę daj. No ale ja byłem "mocny" w najgłupszym zrozumieniu tego słowa. I zamiast odejść, wdałem się z nim w dyskusję. Skończyło się na tym, że strasznie mu wpie*****łem. Sam wróciłem do domu zakrwawiony. I co zyskałem? Nic. Jedynie poczucie późniejsze, że było to głupie i chore z mojej strony. Ale gdy to się działo myślenie było inne. Pijane. Nie chcę już takiego myślenia. Nie chcę już takich sytuacji. Nie chcę już pić.

   Proszę Boga, jakkolwiek Go pojmuję, aby dał mi siłę. Wiarę. Wierzę, że to nadejdzie. Sam na to liczę i pragnę abyście Wy, którzy macie problemy z alkoholem, też zwrócili się do Siły Większej od nas samych. W Niej nadzieja. W niej wiara. Pomoże nam na pewno, jeśli tylko o taką pomoc poprosimy. Schowamy swą dumę, głupią nadzieję, że da się samemu z tego wyjść.

   Powodzenia!


Gadające głowy

   Życie po piciu, to nie tylko rozstząsanie swojej przeszłości. To także, ale przede wszystkim trzeźwa codzienność. A w niej mnóstwo sytuacji, zdarzeń, które dawniej byłyby dla mnie powodem do napicia się. Dla poprawy nastroju, dla zapomnienia, dla odreagowania.

   Teraz na ten przykład wnerwiają mnie działania polityków. Ich debilne decyzje. I jeszcze bardziej głupie i jałowe dyskusje.

   Ja mam swoje życie, swoje problemy. A to jak działają nasi wybrańcy narodu, "opozycjoniści" zwłaszcza, najlepiej oddaje fragment filmu niezrównanej grupy Monty Python.

   To jesteście wy. Gadający i nic tak naprawdę nierobiący politycy. Bawcie się dalej. Dyskutujcie. To takie proste. Pogadać, kasę wziąć i mieć resztę w d**ie.

   Kiedyś może by mnie to denerwowało. Teraz robię swoje. A was wyśmiano już wcześniej I nic się nie zmieniło. Gadajcie dalej.







poniedziałek, 23 stycznia 2012

W krysztale pomyje

   Nasz rząd ma zamiar podpisać ACTA. Bo tak chce wielki brat, którego sojusznikami jesteśmy. Najgłębiej tkwiącymi w jego odbycie.

   Pisałem gdzie się dało o propozycji, aby przy każdych kolejnych wyborach było przeprowadzane referendum. Koszty tego będa zerowe, bo wybory i tak muszą się odbyć. Ale wtedy ludzie mieliby szansę wypowiedzieć się w sprawach, które ich dotyczą. Wynik referendum byłby wiażący. Jak na razie zero odzewu. Bo to ryzyko powierzyć decyzję obywatelom, gdy wcześniej wzięło się w łapę za uchwalenie stosownego "prawa".

   Brawa wielkie i szacun dla hakerów. Dla czarodziejów. Róbcie dalej swoje. Jesteście wielcy.

   A polityka? No cóż. Jak zawsze. W krysztale pomyje. Genialny tekst. Podpisuję się pod nim. Niech dzieje się co ma się dziać. Jak Wam dobrze w tym całym syfie, to żyjcie w nim beztrosko dalej. A jak macie jaja to działajcie. Zawsze macie wybór. Witkacy odebrał siebie światu. Wielka szkoda. Ja tego nie zrobię. Ale przyznaję się, że byłem tego bliski.

  


Dobra droga

   Pisałem poprzednio, że jadę na weekendowe spotkanie dla osób uzależnionych. I nic się nie zmieniło w tym temacie. Jadę tam. Ale jestem bardzo szczęśliwy, że pojedzie też tam ze mną moja żona. Będą tam wykłady, zajęcia dla grup Al-Anon. Dla osób, które mają na codzień do czynienia z osobami uzależnionymi. Są ich bliskimi. Wiem jak to ważne, jak może to pomóc. Bo jak do tej pory moja żona borykała się z tym problemem sama. Wszystko co wiedziała w tym temacie pochodziło ode mnie. Starałem się jej przekazać jak to naprawdę wygląda. Jak człowiek bardzo chce, ale zwyczajnie nie daje rady. Stara się, obiecuje, a kończy się jak zwykle. Od mojego pobytu na terapii mija już prawie pół roku. Były jednak dni, w których zawiodłem siebie. Wypiłem. Na drugi dzień był wstyd, wstręt do siebie.

   Cieszę się, że żona będzie tam ze mną. Że posłucha. Dowie się czegoś od innych osób z Al-Anon. 

   Pisałem, że chcę tam rozmowy w cztery oczy z zakonnikiem. Wiele sobie po niej obiecuję. Nie jestem praktykującym katolikiem. W ogóle nie utożsamiam się z katolicyzmem. Szukam swojej drogi. I wierzę, że ją znajdę. Doceniam znaczenie duchowości w życiu. Wiem, że jestem na dobrej drodze. Do trzeźwości, do szczerości, do nowego życia.


niedziela, 22 stycznia 2012

Nowy tydzień

   Jutro nowy tydzień. Kolejny tydzień szans i zagrożeń. Jak zawsze. Nigdy nie wiemy co się może stać. Nie mam na myśli planów wielkich na przyszłość. Trzeba mieć cel, dążyć do niego. To daje kopa. Daje siłę. Ale plany przyszłościowe mogą nagle i niespodziewanie prysnąć jak bańka mydlana. Wiem coś o tym. Dlatego warto do każdego dnia podchodzic z optymizmem. Że będzie dobry. Że szczęście przyniesie. A jak nie? Jak stanie się coś nieprzewidzianego, co rozwali plany w nicość? To pomimo tego, że będzie to zajebczo trudne, warto się z tym zmierzyć. Nie obwiniać losu. Nie zwalać winy na przypadek. Przyjąć to na klatę i podziękować losowi za lekcję. Bo wszystko jest lekcją. Jest nauką. Sygnałem, który wysyła do nas Niepoznane. Nie chcę pisać tu o Bogu, o religii. Każdy rozumie to na swój sposób.

   I przede mną nowy tydzień. Mam wielkie nadzieje z nim związane. Zobaczę co z tego wyjdzie. Czy się powiedzie, czy nie, to napiszę o tym. Jedno wiem. Że pod koniec tygodnia jadę na cały weekend na spotkanie dla osób walczących z uzależnieniami. Będą to trzy dni. I dla tych, którzy zechcą, będzie tam możliwość osobistej rozmowy z osobą duchowną. W tym przypadku będzie to sznasa rozmowy z zakonnikiem. I chcę tej rozmowy. Pragnę jej i oczekuję.

   Chcę potraktować tą rozmowę jako spowiedź z całego mojego życia. Chcę powiedzieć mu o wszystkich najciemniejszych stronach mojej przeszłości. Mych mysli. Nie oczekuję rozgrzeszenia. Nie o to w tym chodzi. Chcę zwyczajnie wreszcie to z siebie wyrzucić. Jak się po tym poczuję? Nie wiem. Boję się, że się rozkleję podczas tej rozmowy. Liczę się z tym. Może się popłaczę.

   Kiedyś nawet przez myśl by mi nie przeszło pisać o czymś tak osobistym. Przecież ja byłem zawsze mocny. To inni byli słabi i to był ich problem. Teraz przyznaję się do swojej słabości, do obaw, do lęków. I co się takiego stało? Nic. Ktoś może odnajdzie w tym siebie. Ktoś inny może to wyśmieje. To nie mój problem. Ja jestem szczery. Wreszcie szczery wobec siebie. A opinia innych? Niech sobie będzie jaka chce.


sobota, 21 stycznia 2012

Lustro

   Jestem dzisiaj po spotkaniu sobotnim na grupie AA. Naprawdę super grupa. Powtarzam się, ale miałem szczęście, że akurat do niej trafiłem. Przegląd ludzi, przypadków, pewno jak wszędzie. Jednak ta grupa ma swój klimat. Piszę tak, bo mam porównanie. Byłem na grupach w Warszawie, w Rozwadowie, w Klasztorze nawet. Jednak tutaj czuje się chęć. Wiarę. Nadzieję. Nie mam najmniejszego zamiaru tym co piszę namawiać kogoś do szukania dla siebie tej "właściwej" grupy. Każda jest właściwa i każda pomaga, wnosi coś nowego, daje do przemyślenia. Piszę tylko o swoich subiektywnych odczuciach.

   I pomaga grupa, pomaga terapia. Pomaga wszystko, ale pod jednym warunkiem. Że Ty sam sobie chcesz pomóc. Że w końcu porzucisz w jasną cholerę swoją dumę, wsadzisz jak najgłębiej możesz swoje "ego". Zrozumiesz, że sam sobie nie poradzisz. Bo nie poradzisz sobie. Jeśli jeszcze masz nadzieję, że dasz radę sam, to porzuć ją. Albo się jej trzymaj i pogrążaj się dalej i głębiej. Brzmi to nieciekawie? I dobrze. Bo to prawda. Prawda musi zaboleć, aby zadziałała. Nie sądzicie, że żyjemy w porąbanym świecie?

   Samo stwierdzenie "prawda musi zaboleć". Co ono oznacza? Tylko to, że żyjemy w kłamstwie, karmimy się nim. I chociaż nam ono nie smakuje, czasami chce sie nim rzygać, to jest takie swojskie, znane, akceptowane. Gdyby było właściwie wszystko poukładane w nas samych, to powinno się mówić: "kłamstwo musi boleć". Dlaczego więc tak nie mówimy? Bo tak łatwo się kłamie, oszukuje, udaje. Nie mam tu na myśli jakichś wielkich oszustw. Mam na mysli codzienność. Wiecie o czym piszę. Mam nadzieję, że wiecie.

   Niech prawda więc zaboli, niech będzie trudno, niech będzie wstyd, nawet płacz, ale niech będzie szczerze. Opłaci się.

   Właśnie mam kontakt z kimś, kto bał się swojej prawdy. Bał się zmierzenia ze swoją przeszłością. Jest w trudnym związku. Wiecie co to jest choroba dwubiegunowa afektywna? Nie wiem, jak ten związek potoczy się dalej. Szczerze życzę powodzenia, wytrwania, bo wiem, że łatwo tam nie będzie. Ale ta osoba zrobiła jedną ważną rzecz: zawalczyła o siebie. Zrozumiała, że sama nie da rady. Nie pomoże jej wiedza, książki, teoria. Że trzeba zmierzyć się z samym sobą przed kimś. Tak, właśnie tak: z samym sobą trzeba zmierzyć sie przed kimś. Bo zawalczenie ze sobą przed lustrem niczego nie da. Ty zawsze będziesz miał przwagę. Lustro nie przemówi, a Ty będziesz mógł mu wmówić wszystko. I co najciekawsze, sam będziesz wierzył w to co mówisz. A odbicie w lustereczku nie zaprotestuje. Mało tego. Twoje odbicie w nim utwierdzi Cię w przekonaniu, że jesteś szczery, że coś wreszcie sobie obiecujesz, że tym razem to juz naprawdę. Odbicie w tym Ciebie utwierdzi. Poczujesz się dumny z siebie.

   Nie daj się temu zwieść. Lustro kłamie. Żeby zabolało jeszcze bardziej: to Ty kłamiesz i pozwalasz, aby kawałek szkła utwierdzał Cię w tym, że jesteś szczery.

   

środa, 18 stycznia 2012

Rozum i uczucia

   Rozum, zrozumienie, pogodzenie się. Ta sfera jest do ogarnięcia. Na tym poziomie jestem pogodzony z tym na jakim etapie jestem. Nie jest to łatwe, ale możliwe. Pojąłem wszystkie mechanizmy choroby, nie katuję się już tym "co by było gdyby". Wiem co mam teraz robić i robię to. Owszem, nie radzę sobie z tym sam. To już przerabiałem i zawiodłem na całej linii. Wiem już gdzie szukać pomocy i znajduję ją tam. Aby jednak tą pomoc uzyskać trzeba jej chcieć. A ja chcę bardzo. Siłę i pomoc daje mi grupa AA. I inni trzeźwi alkoholicy.

   Niestety oprócz rozumu jest jeszcze sfera uczuć, emocji. Tu już nie jest tak prosto. Tutaj wszystko się sypie. Bo przeze mnie cierpią moje Córeczki, Żona, Mama. To cholernie boli. A boli tym bardziej, że nie odwróciły się ode mnie. Że nadal mnie kochają. Dziękuję im za tą miłość. Wiem, że zabrzmi to irracjonalnie, ale wydaje mi się, że łatwiej by mi było, gdyby się ode mnie odwróciły, kopnęły mnie w dupę. Oczywiście kochałbym je nadal. Ale nie miałbym poczucia bycia przez nie kochanym, wiedząc że na tą miłość nie zasługuję. Ambiwalencja. Dokładnie. Jestem szczęśliwy, że mnie kochają. A jednocześnie czuję wstyd i zażenowanie doświadczając tej miłości. Niczego już im nie obiecuję, bo wiem, że nie chciałyby moich obietnic.

   Nie obiecuję, ale z całego serca im DZIĘKUJĘ.


poniedziałek, 16 stycznia 2012

Drugi alkoholik

   Można bardzo wiele czytać, słuchać rad, przyswajać teorie. Wszystko to jest ważne, potrzebne i na pewno pomocne. Ale nigdy nie zastąpi doświadczenia, praktyki. Odnosi się to w mniejszym lub większym stopniu do wszelkich aspektów życia. Ale w szczególności i z pełną mocą ma to przełożenie na drogę do trzeźwości. 

   Na terapii wiele się nasłuchałem jak ważne jest, aby po jej zakończeniu nie zostać samemu. Aby jak najszybciej znaleźć grupę AA i uczestniczyć w mityngach, spotkaniach. Mieć kontakt z trzeźwymi alkoholikami. Wiedziałem o tym, zgadzałem się z tym, ale byłem zbyt pewny siebie, że mnie to nie dotyczy. Że to jest potrzebne innym. Bo ja przecież jestem po siedmiu tygodniach terapii, wiem już wszystko o mechanizmach uzależnienia i spokojnie dam sobie radę sam. Teraz wiem, że to nie była pewność siebie. Bo była to zwyczajna głupota i naiwność.

   Piszę o tym dlatego, aby przestrzec innych przed  powieleniem mojego błędu. Chociaż pewno i tak to zrobią, dopóki nie odczują tego na własnej skórze. Chociaż kto wie? Cuda przecież się ponoć zdarzają. Oby.

   Ja doświadczyłem właśnie jak wielką siłą w walce z moją chorobą jest kontakt z drugim alkoholikiem. Chodzę na grupę AA. Miałem szczęście trafić na naprawdę świetną. Są ponoć różne, lepsze, gorsze. Nie wiem. Nie mnie to oceniać. Oprócz grupy szukałem także pomocy w innych miejscach. I zawsze jest tak, że jak uczeń jest gotowy, to nauczyciel się znajdzie. Dawniej nie rozumiałem tego stwierdzenia. A właściwie nie tyle nie rozumiałem go, co nie wierzyłem w nie. Ale to naprawdę działa. Kiedyś nazwałbym to przypadkiem. Teraz nie. Niech będzie, że Siła Większa  tak pokierowała  moimi działaniami, że w sobotę znalazłem się na spotkaniu opłatkowym dla trzeźwiejących alkoholików. Był wynajęty cały lokal. Jechałem tam w ciemno. Nie znałem nikogo. Po prostu było mi pisane znaleźć się w tym miejscu i o tym czasie.

   W zakładce "O co tu chodzi" napisałem, że nie będę się na tym blogu rozpisywał o tym co było, o mojej sytuacji, użalał się nad sobą. I tak będzie. Napiszę teraz jedynie, że moim największym problemem na ten moment jest sytuacja finansowa, brak pracy. Piszę w tym miejscu o tym dlatego, że właśnie przed chwilą odebrałem telefon od jednego z alkoholików poznanych na tym spotkaniu. Mówi mi, że już nawiązał kontakty z trzema swoimi znajomymi. I są duże szanse na pracę dla mnie. Jutro z kolei mam spotkanie z innym poznanym tam kolegą, także w sprawie pracy. W środę jestem umówiony z następnym. Ten, który zadzwonił dzisiaj wieczorem powiedział parę zwyczajnych słów. Że będzie dobrze, żeby się nie załamywać, z wszystkim można sobie poradzić. Ile ja się nasłuchałem takich słów wcześniej. Puszczałem je mimo uszu. Takie tam gadanie. Wiedziałem, że mówili je do mnie różni ludzie, bo akurat coś takiego wypadało powiedzieć. A później szli w swoją stronę i nie przywiązywali żadnej wagi do tego co mi mówili. Przecież mają swoje życie i problemy. A ja? No cóż. Znają mnie niby, ale wiedzą swoje. Że spieprzyłem swe życie na własne życzenie. Tak jesteśmy odbierani przez "ludzi pełnych cnót". Wiem o tym. Nie mam złudzeń.

   Ale uwierzcie: te same słowa usłyszane od człowieka, który kilkanaście lat temu był w podobnej sytuacji jak ja teraz, to niesamowity kop emocjonalny. Gdy mówił mi, że popyta się i zadzwoni do mnie, to zrobił to. I tak samo zrobili inni poznani tam pijusy. Ja wiem, że jeszcze nic nie jest załatwione. Że sytuację nadal mam cholernie trudną. Ale wiem, że inni dali radę. Znam ich. Są namacalni. Żyją. I wiem, że gdybym się potknął, to i tak się ode mnie nie odwrócą. Bo sami także upadali.

   Czytajcie, słuchajcie, wchodźcie na fora, czaty. Nigdy to jednak nie zastąpi grupy i drugiego alkoholika obok Was.


niedziela, 15 stycznia 2012

To naprawdę jest choroba

   Czasami w komentarzach pod postami, czasami w mailach, a czasami w rozmowach przewija się jedno pytanie: o co chodzi z tą całą "niby chorobą" alkoholową? Przecież jak ktoś nie chce, to nie będzie pił i tyle.

   Gdyby to było takie proste, to nie byłoby ośrodków leczenia alkoholizmu, niepotrzebne byłyby żadne terapie, nie byłoby także tego bloga. A przede wszystkim nie byłoby niezliczonej ilości tragedii spowodowanych piciem.

   Niestety nie jest to takie proste. A to, że usłyszycie z ust alkoholika, że jest chory na pewno nie będzie spowodowane chęcią usprawiedliwienia się, zrzucenia z siebie odpowiedzialności za swoje postępowanie na chorobę. Przyznanie się do tej choroby jest pierwszym i podstawowym warunkiem do stawienia jej czoła.

   A to naprawdę jest choroba.



piątek, 13 stycznia 2012

Zmierzenie się z rzeczywistością

   "Niech twoje zapicie zbytnio cię nie zniechęca. My, pijusy, właściwie zawsze uczymy się na błędach i cierpieniu
   Twój pomysł, żeby przenieść się gdzie indziej, może jest dobry, a może nie. Niewykluczone, że utknąłeś w jakiejś trudnej sytuacji emocjonalnej lub ekonomicznej, której nie da się zadowalająco rozwiązać tam, gdzie mieszkasz. Ale niewykluczone też, że robisz po prostu to, co swego czasu robiliśmy my wszyscy - czyli uciekasz. Może przemyśl to uważnie jeszcze raz?
   Czy na pewno stawiasz zdrowienie ponad wszystkim innym, czy też może uzależniasz je od jakichś ludzi, miejsc, okoliczności? Być może lepiej, żebyś zmierzył się z rzeczywistością tam, gdzie jesteś teraz - i za pomocą programu AA pomyślnie wyszedł z tej próby. Zanim podejmiesz ostateczną decyzję, rozważ ją w tych kategoriach."
                                                                                                                           Bill W. 


   To fragment listu napisanego przez Billa, założyciela ruchu AA, w roku 1949. List napisany 63 lata temu. Nic nie stracił na aktualności. I nie sądzę, aby stracił kiedykolwiek. Bo czym faktycznie jest chęć zmiany miejsca, w którym powstały nasze problemy, rozwinęła się nasza choroba, na inne? Czym, jeśli nie właśnie ucieczką? A dosadniej pisząc, zwykłym tchórzostwem. Zostawić wszystkich, których się skrzywdziło i zacząć na nowo. Tak. Oni zostaną . Ale gdziekolwiek się nie udamy i tak zawsze zabierzemy ze sobą swojego najgorszego wroga: swój w dalszym ciągu chory, pijany umysł. 

   Dlatego nie ma uczciwszego wyjścia, niż zmierzenie się z rzeczywistością tutaj i teraz. Jeśli nie uda się nam naprawić swego życia tu gdzie jesteśmy, to nie uda się tego zrobić nigdzie. W żadnym ośrodku odosobnienia, klasztorze, pustelni. Bo to my sami jesteśmy dla siebie więzieniem. Nasze myśli, wspomnienia, ogromne poczucie winy. Im dalej będziemy chcieli być od tego fizycznie, to tym bardziej będziemy w tym tkwić emocjonalnie i duchowo. 

   Narobiło się w życiu syfu, trzeba teraz po nim posprzątać. Właśnie w tym miejscu, gdzie powstał. Po terapii wydawało mi się, że wiem wszystko. A okazuje się, że ponad sześćdziesiąt lat temu ktoś wiedział ode mnie o wiele więcej. Dziękuję mu za to.



czwartek, 12 stycznia 2012

Bezsilność

   "Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholu, że przestaliśmy kierować własnym życiem"

   Pierwszy z dwunastu kroków AA na drodze do trzeźwości. Bez niego nie ma szans na zrobienie kolejnych. To wbrew wszystkiemu w co wcześniej wierzyliśmy, co myśleliśmy o naszym zdrowieniu. Przecież oczywistą dla nas rzeczą powinno być podjęcie walki z nałogiem. Z jako swoim najgorszym wrogiem. A tutaj mówią nam, że taka walka na nic się nie zda. Że warunkiem powodzenia jest szczere przyznanie się do swej bezsilności. Znam bardzo wiele przypadków alkoholików, którzy po pierwszych, zazwyczaj krótkich,  okresach niepicia uwierzyło, że już po wszystkim. Że alkohol już nimi nie rządzi. Sam się na tym potknąłem. Raz na zawsze musimy zdać sobie sprawę z tego, że dla nas nie istnieje już coś takiego jak picie "kontrolowane". To zwodnicza ułuda. 

   I na nic tutaj się zdadzą samozaparcie, mocne postanowienia, czy silna wola. To nie działa. Zdaję sobie sprawę, że dla ludzi niemających problemów z alkoholem to niewiarygodne. Jak to? Alkohol zniszczył życie. Nie tylko swoje bo  i bliskich. Trzeba więc sobie raz na zawsze postanowić, że nie będzie się więcej piło. Proste. Ale nie działa. Poddać się aby zwyciężyć. To jedyna recepta. Jedyny sposób. Niezmienny i sprawdzony. Tak: wódka jest od nas silniejsza. Trzeba to bezwzględnie zaakceptować i pogodzić się z tym. Poddając się, zwyciężymy. Ja się poddałem. Nie będę już walczył, nie będę obiecywał niczego. 

   To boli. Ale uwierzcie, że poddanie i zaakceptowanie swej bezsilności przynosi ogromną ulgę. Nie ma już wroga. Alkohol był, jest i będzie. I niech sobie będzie. Jestem za słaby, aby z nim walczyć. I wierzę, że dzięki temu dam radę. I wierzę w Was.


środa, 11 stycznia 2012

Dosyć

   I co? Kolejny wieczór. Z przemyśleniami. Nigdy mnie nie opuszczą. Bo nie da się cholera zapomnieć o tym co było. Co się zrobiło. Tak bardzo chciałbym położyć się i zasnąć bez pieprzonych wspomnień. Zasypiam z nimi. Towarzyszą mi przed zaśnięciem i po przebudzeniu. Widocznie jestem już na nie skazany. Nie mam pretensji. Zapracowałem na to swym życiem. 

   Tak wiele dobrych rad słyszę prawie codziennie. Wiem, że są mi dawane z dobrego serca. Szczere. I przyjmuję je. Zgadzam się z nimi. A po przyznaniu im racji kupuję browara i piję go, jednocześnie brzydząc się tym co robię. Co to za pieprzona choroba? Czy aż tak zjechała mózg, że nie ma szans nad tym zapanować? Nie wiem.

   Za dwa tygodnie jadę na weekendowe spotkanie AA. Poszukam tam swojej Wyższej Siły. Wierzę, że ją znajdę. Ona jest przy mnie cały czas. I przy każdym z Was. Tylko jakaś chora duma nie pozwala się na nią otworzyć. Ja nie mam już wyjścia. Nie będę szukał "swoich" sposobów radzenia sobie z piciem. Wiele ich przerabiałem i zawsze poległem. 

   Wiele pisze się o tym, że alkoholik musi osiągnąć swoje dno, aby zmienić swoje życie. Odstawić raz na zawsze wódę. Dno dla każdego ma inny wymiar. Każdy musi je rozpoznać. Ja już swoje rozpoznałem: nie poradzę sobie z tą chorobą sam. Koniec złudzeń. Koniec pieprzenia, że będzie ok. Bo nie będzie. Nie będzie, jeśli dalej będę siebie oszukiwał. I innych. Innych jest czasami łatwo oszukać. I co zostaje po takim oszustwie? Zadowolenie? Udało się. Nie poznali. Ale to mija bardzo szybko. I zostaje się sam na sam ze sobą. Ze wstrętem do siebie. Dosyć.


Polecam

  Każdy ma problemy. Każdy zmaga się ze sobą. Przeczytałem komentarz od  NIEUFNEGO. Nieznanego na ten moment. Może kiedyś Go poznam. Nie odpowiadam  na komentarze na blogu. Jeśli ktoś chce, zawsze może do mnie napisać. Odpowiem na pewno. Ale póki co, zajrzyjcie na zakładkę "warto kliknąć". Jest tam link do Jego bloga. NIEUFNY pisze to co myśli. Szacunek wielki. 


wtorek, 10 stycznia 2012

Szczerość

   To nie jest blog o pogodzie, o filmach, o duperelach. To blog o życiu. Moim życiu. I jeśli pisanie tego bloga ma mieć jakikolwiek sens, to musi być szczere. Dlatego przyznaję się. Wierzyłem pisząc poprzedniego posta, że dam radę. Nie dałem. Wypiłem. Wypiłem dwa piwa. Śmieszna dawka, co nie? Właściwie żadna. Bo co to jest dwa piwa, gdy piło się 0,7 za jednym razem. Albo i więcej. Poprzedniego posta nie napisałem sam. To chyba jasne dla każdego z Was. Wkleiłem tekst bardzo ważny dla mnie. Do myślenia dający. I po takim pięknym tekście dwa piwa walę. Trudno. Stało się. Jutro nowy dzień.

   Jednak te dwa piwa wypite sprowadziły mnie na glebę bardziej niż litr wypity dawniej. Bo wypicie ich pokazało mi, że nadal wierzę w picie kontrolowane. A bardziej w to, że jak mam problem, to mała dawka alkoholu rozjaśni umysł, demony problemów przegoni. I co? I nic.

   Rozmawiałem przez telefon z Żoną. Wszystko było w porządku. Rozmowa miła, przemyślenia. Zapewnienia. I jedno jej niewinne pytanie: piłeś coś? Ja oczywiście odpowiedziałem, że nie. Stare, pijane zaprzeczanie, bagatelizowanie. Ale Żona zna mnie za dobrze. Aż za bardzo dobrze. Poznała po głosie, że coś jednak wypiłem. Ale ja bylem pewien, że nie ma opcji, aby ktokolwiek poznał. Po dwóch piwach? No bez jaj. Niemożliwe. A jednak.

   Jesteśmy już po rozmowie z żoną. Miałem dzisiaj naprawdę wyjątkowo badziewny dzień. Ale to żadne usprawiedliwienie, aby sobie piwo kupić. Już po wszystkim. 

   Piszę na blogu posty o niepiciu, o tym co pomoże trzeźwość zachować. A sam co robię? A może to i dobrze. Mógłbym tutaj ściemniać, pisać jak pięknie sobie radzę. I co by to dało? Oszukałbym siebie i Was. Dlatego macie mnie takiego jakim jestem. Walczę, staram się. A że nie zawsze wychodzi? Trudno. Kiedyś wreszcie wyjdzie.

   I jeszcze jedno. Jutro zapisuję siebie na wyjazd weekendowy. Dla ludzi z problemem alkoholowym. Będzie to w ośrodku przyklasztornym. I jest tam opcja skorzystania z rozmowy sam na sam z osobą duchowną. Skorzystam z niej. Próbowałem zawalczyć sam z moim problemem. I skończyło się jak dawniej: dałem ciała. Kiedyś napiszę o dwunastu krokach. Teraz wiem, że bez Siły Wyższej nie dam rady. 

   I mam nadzieję, pragnę tego, aby pojechała tam ze mną Żona. Kocham Ją. Wierzę, że będziemy tam razem. Sam nikt i nigdy sobie nie poradzi z tą chorobą. A przeze mnie, Ona również cierpiała. Boże niech dzieje się wola Twoja, a nie moja.


poniedziałek, 9 stycznia 2012

Potrzeba bliskości

   Każdy obawia się bliskości, bez względu na to, czy jest tego świadomy, czy nie. Bliskość oznacza odkrycie się przed obcym. Wszyscy jesteśmy sobie obcy: nikt nie zna nikogo. Jesteśmy obcy nawet sobie samym, gdyż tak naprawdę nie wiemy kim jesteśmy.
   Bliskość, zbliżenie się do kogoś obcego oznacza, że musisz odrzucić wszystkie mechanizmy obronne; tylko wtedy owa bliskość jest możliwa. Ale powstaje lęk, że gdy przestaniesz się "bronić"; gdy zrzucisz wszystkie maski jakie nosisz... kto wie, co zrobi z tobą ten obcy, ta druga osoba?

    Wszyscy ukrywamy tysiące rzeczy - nie tylko przed innymi, ale nawet przed samymi sobą - gdyż byliśmy wychowani w chorym społeczeństwie, które narzuciło nam tysiące zahamowań, tysiące zakazów, nakazów, tabu. Stąd lęk przed obcym, bez względu na to, czy żyjesz z tą osobą dziesięć, dwadzieścia, czy trzydzieści lat - owa obcość nigdy nie znika. I czujesz się lepiej, gdy zachowujesz trochę dystansu i masz w zanadrzu swoje mechanizmy obronne, gdyż ktoś może wykorzystać twoją słabość, twoją podatność na zranienie. Tak, każdy, dosłownie każdy obawia się bliskości.

    Ten problem staje się znacznie bardziej poważny, gdyż każdy PRAGNIE bliskości. Każdy pragnie bliskości, gdyż bez niej jesteś samotny we wszechświecie, żyjesz bez przyjaciela, bez ukochanej, bez kogokolwiek komu mógłbyś ufać, bez kogokolwiek przed kim mógłbyś odkryć swoje rany. A pamiętaj, że rany nie zabliźnią się, jeśli nie są odsłonięte. Gdy je zasłonisz, wypełnią się jedynie jeszcze większą ropą.

    Bliskość jest podstawową potrzebą człowieka, więc każdy jej pragnie, ty też... ale jednocześnie pragniesz też, aby to ta DRUGA osoba się zbliżyła; aby się odsłoniła, odrzuciła swoje mechanizmy obronne, odkryła swoje rany, zerwała maski które nosi, odkryła swoją autentyczną osobowość, stanęła zupełnie "nago" przed tobą. A jednocześnie pragnąc bliskości, sam obawiasz się odrzucić swoje "obrony".

    Jest to jeden z zasadniczych konfliktów pomiędzy przyjaciółmi, ukochanymi: nikt nie chce się odsłonić, stanąć w "nagości", zupełnie szczerze przed tym drugim. A oboje pragną bliskości...

    Stąd, jeśli nie odrzucisz zahamowań i stłumień, którymi "obdarowali" cię twoi rodzice, twoje wychowanie, twoje społeczeństwo, twoja kultura i twoja religia, wtedy nigdy tak naprawdę nie zbliżysz się do nikogo. Ale to TY musisz przejąć inicjatywę, nie przerzucaj tego na tę drugą osobę.

    Często, nawet gdy ktoś inny jest gotowy by obdarzyć cię swoją miłością... wtedy wycofujesz się. Pojawia się obawa: "tak, to piękne, ale jak długo będzie to trwać? Wcześniej, czy później będę musiał się odkryć". A miłość oznacza bliskość, miłość to dwie osoby zbliżające się do siebie, miłość to dwa ciała w jednej duszy. I pojawia się lęk, lęk o swoją duszę, swoje wnętrze... "przecież nie jestem doskonały, lepiej się ukryć, lepiej się nie odkrywać, niż narazić na odrzucenie"... I w ten sposób lęk przed odrzuceniem nie pozwala ci przyjąć miłości, nie pozwala ci zbliżyć się do innej osoby.

    Co zatem robić? Pierwszy, podstawowy krok to akceptacja siebie samego, takiego jakim jesteś... odrzuć tradycję, która doprowadziła niemal cały świat do szaleństwa. Spójrz do wewnątrz i odrzuć wszystko, co zostało ci narzucone; wszystko co powoduje twój wstyd. Musisz zaakceptować swoja naturę, taką jaka jest, a nie taką jaka "powinna być". Nie nauczam żadnych "powinienem/nie powinienem". Wszystkie "powinienem/nie powinienem" to przyczyna choroby ludzkiego umysłu. Odrzuć wszystkie powinności bycia kimś ważnym, pobożnym, respektowanym... nie ma nic piękniejszego od bycia prostym i zwyczajnym, od bycia po prostu sobą. Możesz wyrażać siebie autentycznie i szczerze - stajesz się otwarty i ta otwartość pomoże innej osobie otworzyć się przed tobą. Twoja bezpretensjonalna, autentyczna prostota to zachęta dla bliskości, zaufania i otwartości ze strony drugiej osoby. Gdy znikają wszystkie "powinienem/nie powinienem", gdy nie musisz się już ukrywać i bać, wtedy pojawia się bliskość.

    Kiedy pojawia się miłość, kiedy chcesz w nią głębiej wejść, powstaje następny problem. Wchodząc głębiej w miłość, tracisz swoje fałszywe "ja". I zaczynasz się bać, unikać głębi miłości, gdyż ta głębia jest jak śmierć. Zaczynasz tworzyć bariery między sobą a twoją ukochaną, gdyż kobieta wydaje się jak przepaść, przepaść przez którą możesz zostać wchłonięty. Powstałeś z kobiety, ona jest łonem, przepaścią... jeśli może dać ci życie, może dać ci też śmierć. Kobieta jest niebezpieczna, tajemnicza. Nie potrafisz żyć bez niej i jednocześnie nie potrafisz żyć z nią. Nie możesz się od niej oddalić, gdyż bez niej życie jest puste; nie możesz się do niej zupełnie zbliżyć, gdyż wtedy tracisz swoje "ja".

    Ten konflikt jest typowy w każdej miłości. Zatem czynisz kompromisy: nie oddalasz się zbyt daleko, ale też nie zbliżasz się totalnie. Stoisz gdzieś w środku, balansując sobą... ale wtedy miłość nie może się pogłębić. Głębia miłości jest osiągalna tylko wtedy, gdy odrzucisz lęk i skoczysz z zamkniętymi oczami głową w przód.

    Jest to niebezpieczne - miłość może zabić twoje ego, twoje "ja". Miłość to trucizna dla twojego fałszywego "ja". Miłość to życie dla ciebie prawdziwego, miłość to śmierć dla twojego ego. Musisz skoczyć. Musisz się zbliżyć i dosłownie rozpłynąć w kobiecie... ta bliskość to drzwi do boskości, do wieczności.

    Kobieta ma podobny problem. Im bardziej zaczyna zbliżać się do mężczyzny, ten tym bardziej stara się od niej uciec i znajduje tysiące wymówek by się oddalić. Zatem kobieta musi czekać, a czekanie to następny problem: jeśli kobieta nie przejmuje inicjatywy, wygląda to na obojętność, a obojętność może zabić miłość. Nic nie jest bardziej zabójcze dla miłości niż obojętność. Nawet nienawiść jest lepsza, gdyż jest przynajmniej pewnym rodzajem relacji miedzy dwojgiem osób. Miłość może przetrwać nienawiść, ale nie znosi obojętności. I stąd kobieta ma trudności; jeśli przejmuje inicjatywę, mężczyzna ucieka, gdyż większość mężczyzn nie znosi kobiet, które podejmują inicjatywę. Mężczyzna czuje, że zbliża się przepaść, więc lepiej uciec, zanim będzie za późno. Tak właśnie powstają donżuani. Krążą od jednej kobiety do drugiej, wypełnieni lękiem, że przepaść może ich wchłonąć. Donżuani nie są prawdziwymi kochankami, choć na nich wyglądają - każdego dnia nowa kobieta. Donżuani to przestraszeni ludzie, obawiający się bliskości.

    Zatem kobieta również stoi pośrodku; tak jak mężczyzna między lękiem przed przepaścią a pragnieniem bliskości, tak kobieta między przejęciem inicjatywy a obojętnością. Obie sytuacje są złe, to zwykłe kompromisy. A kompromisy nie pozwalają rozkwitnąć miłości. Kompromisy nie pozwalają niczemu rozkwitnąć. Kompromisy to kalkulacja, spryt... potrzebne w biznesie, ale nie mające nic wspólnego z miłością. Więc zaryzykuj, odrzuć bariery swojego ego i skocz... skocz w prawdziwą bliskość, skocz w prawdziwą miłość.

    Na początku miłość ma barwę seksu. Jeśli jest płytka, pozostanie do tego seksu zredukowana; tak naprawdę to nie będzie żadna miłość. A bez miłości seks sprowadza życie do prymitywnego, wręcz obrzydliwego poziomu. Seks może być piękny, gdy towarzyszy mu miłość. Sam w sobie jest obrzydliwy. To tak jakby najpiękniejsze oczy najpiękniejszej kobiety wyjąć z oczodołów. Pozbawione ciała, nawet najpiękniejsze oczy są obrzydliwe.

    Bliskość w stosunku do jednej kobiety lub mężczyzny jest dużo lepsza, niż mnogość relacji partnerskich. Może ta mnogość jest zabawna, ale powierzchowna - nigdy nie zdołasz rozwinąć się wewnętrznie. Miłość to nie sezonowy kwiatek, potrzeba jej wiele czasu by rozkwitła. Każdy mężczyzna ma w sobie pierwiastek kobiecości, każda kobieta ma w sobie pierwiastek męskości. Jedyny sposób, aby się o tej jedności przekonać, to bycie w głębokiej bliskości. Postaraj się bliskości rozkwitnąć tak bardzo, jak to tylko możliwe. Pozwól rozkwitnąć zaufaniu, odrzuć wszystkie bariery dzielące cię od drugiej osoby.

    Według mnie, uduchowienie oznacza ciepło, miłość i bliskość. Źródłem ciepła jest kobieta. Jej miłość i oddanie, połączone z intelektem mężczyzny; jej serce połączone z głową mężczyzny, mogą uczynić cud...

    Dzielcie się swoja miłością, swoimi sercami. Pragnę, aby kobieta i mężczyzna rozwijali się wspólnie, w głębokiej harmonii i poczuciu nieograniczonej bliskości. Tylko w ten sposób możemy zmienić świat.



    Według mnie to bardzo ważny i dający do myślenia tekst. Nie tylko dla alkoholików. Dla każdego.
                                                                                                                                                                                                                                     Dzięki OSHO! 


piątek, 6 stycznia 2012

Miejcie nadzieję

   Tak miło jest poczytać w komentarzach, że ktoś cieszy się z niepicia. Niech tak już będzie zawsze. Niech nigdy nie zapije i wytrwa. Znam życie, znam ludzi, znam przypadki. I nie potrafię zrozumieć jak można zapić po kilkunastu latach trzeźwości. Obym tego nigdy zrozumieć nie musiał na własnym przykładzie.

   Znam doskonale radość z niepicia przez kilka dni, tygodni, miesięcy nawet. Największa radość jest na początku. Wydaje się, że wszystko już za nami. Jak można było być tak głupim? Przecież trzeźwe życie jest takie piękne. To euforia. Jestem trzeźwy! Koniec z przeszłością! Szczerze życzę wszystkim, którzy doświadczają radości z niepicia aby nigdy ich nie opuściła. Wytrwajcie!
  
   Czegokolwiek bym teraz tutaj nie napisał, nijak będzie się miało do tego co napisał Adam Asnyk. Posłuchajcie. I wytrwajcie. Wierzę w Was!




Dar dla Ciebie

   Dzisiaj Święto Trzech Króli. Taka nazwa się przyjęła, niech więc pozostanie. Na pewno nie byli to królowie. Astrolodzy, mędrcy, magowie? Nic nie napisano także o tym ilu ich było. Jedynie pisze się o trzech darach wręczonych Narodzonemu. I od liczby darów przyjęto liczbę darczyńców, kimkolwiek by oni nie byli. Nie interesuje mnie zupełnie, czy było ich trzech, trzynastu, czy może dwudziestu ośmiu. Ani czy imiona ich to Kacper, Melchior i Baltazar. Równie dobrze mogli to być Zenek, Karol i Bronisław. Zastanowiły mnie w tym przekazie dary. Bo pomyślałem sobie tak.

   Budzisz się dzisiaj rano i przy łóżku widzisz tłum z darami dla Ciebie. Nie ma żadnych ograniczeń, wybrać możesz co tylko zechcesz. Od wszelakich dóbr materialnych, po swój wygląd, cechy charakteru, uczucia, talenty. Czego tylko zapragniesz, będziesz to mieć. Warunek: możesz wybrać tylko jeden dar. Co wybierzesz?

   Masz na podjęcie decyzji trzy sekundy. Tak, tylko trzy sekundy. Wiesz dlaczego tak mało czasu Ci daję? Bo więcej i tak  by nic nie zmieniło. Jeśli w ciągu trzech sekund nie potrafisz wymienić czego w życiu  najbardziej pragniesz, to znaczy, że tak naprawdę nigdy nad swym życiem się nie zastanawiałeś.

   I nie ważne teraz, czy jesteś alkoholikiem czynnym, alkoholikiem trzeźwym, DDA, współuzależnionym, a może nie masz z żadną z tych rzeczy nic wspólnego. To dotyczy każdego. Dlatego gdy znajdziesz chwilę na pobycie ze sobą, to pomyśl o tym. Nie na wypadek, że któregoś poranka zobaczysz nad sobą stado Świętych Mikołajów z darami. Chociaż kto wie? Życie jest nieprzewidywalne. Na Twoim miejscu jednak za bardzo bym na to nie liczył.

   Pomyśl o tym czego pragniesz w życiu po to, aby Cię nie zaskoczyło. Gdy będziesz musiał coś wybrać w jednej chwili. Podjąć decyzję, która być może zaważy na Twoim dalszym losie. Naprawdę warto znać wcześniej odpowiedź: czego w życiu pragnę, czym się kieruję, co jest dla mnie ważne. Wtedy trzy sekundy Ci w zupełności wystarczą. I podejmiesz decyzję, której nigdy później nie pożałujesz.

   To blog o życiu po piciu. Czy alkoholik powinien więc wybrać w ciemno dar niepicia? Wydaje się to jego jedynym słusznym wyborem. Bo przecież jeśli wybierze cokolwiek innego, to i tak to straci wcześniej czy później, jeśli nadal będzie pił. Ale czai się tu inne niebezpieczeństwo. Wybierając trzeźwość do końca życia, tak naprawdę do końca życia zwiąże się z alkoholem. Wyrzekając się go, nie uwolni się od niego. Nie będzie pił, ale będzie widział jak piją inni, będzie o tym myślał. Będzie cierpiał. Na tej samej zasadzie jak księża wybierają celibat. Jak sądzicie? Dlaczego kler ma taką obsesję na punkcie seksu? Potępia go, uważa za grzech, zwalcza go? Czyż to nie ten sam mechanizm.?

   Ja nie prosiłbym o dar trzeźwości. Co mi z tego przyjdzie, że na trzeźwo będę nadal komuś czegoś zazdrościł, złościł się i krzywdził innych, okłamywał, pieniądze wydawał na niepotrzebne pierdoły, gdy wokół tyle nieszczęść. Co po takim trzeźwym życiu?

   Mój wybór to dar MIŁOŚCI. Z niej wyniknie wszystko.


czwartek, 5 stycznia 2012

Fizyka alkoholika

  Życie po piciu nie może kręcić się jedynie wokół spraw związanych z alkoholizmem. Alkoholik musi o nich pamiętać, ale nie powinien dać się zwariować i popaść w drugą skrajność: żyć tylko swoim zdrowieniem, trzeźwością, terapiami, mityngami. To wszystko jest bardzo ważne, owszem, ale we wszystkim potrzebne jest dążenie do bycia w równowadze. Każde odchylenie w jedną stronę, spowoduje wcześniej czy później odchył  w przeciwną. A im bardziej wahadło powędruje w prawo, tym większy będzie jego potencjał do bycia na lewo. Fizyka alkoholika. Ale jakże brutalnie daje o sobie znać w realnym życiu, gdy uwierzymy w to, że jej prawa nas nie dotyczą. Gdy będziemy tak jak dawniej "wiedzieli lepiej".

   My alkoholicy musimy zawsze pamiętać kim jesteśmy. Nie mamy jednak prawa do tego, aby wszyscy i wszystko wokół nas miało być podporządkowane naszemu trzeźwieniu. To my musimy dostosować się do otoczenia, a nie na odwrót. Popełnialiśmy błędy, robiliśmy mniej lub bardziej złe rzeczy, krzywdziliśmy innych. To teraz nie ma zmiłuj. Trzeba za to zapłacić. Wziąć się w garść, zacisnąć zęby i walczyć. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc za miesiącem. Z czasem ułożą się z tego całe lata. I tak będzie. Jednak zawsze najważniejszy dla nas ma być ten dzień, który właśnie przeżywamy. Przeżycie go na trzeźwo. Tak pięknie jest położyć się spać będąc trzeźwym. I jeszcze piękniej się takim przebudzić. Wiecie doskonale jakie to uczucie.

   A jutro? Spokojnie. O jutro zawalczymy jutro. 
    

  

wtorek, 3 stycznia 2012

Wszystko albo nic?

   "Gdy ogarnia cię ostra depresja, nie próbuj uporządkować całego twego życia naraz. Jeśli bierzesz na siebie tak ciężkie zadania, którym w danej chwili z pewnością nie podołasz, to pozwalasz, by zwodziła cię twoja własna podświadomość. W ten sposób gwarantujesz sobie niepowodzenie, a gdy faktycznie staje się ono rzeczywistością, stanowi to dla ciebie kolejne alibi, pozwalające ci jeszcze bardziej wycofać się w depresję.
   Krótko mówiąc, postawa "wszystko albo nic" jest najbardziej destrukcyjna. Dlatego najlepiej jest zaczynać od absolutnego minimum aktywności. Potem należy pracować nad stopniowym jej zwiększaniem - dzień po dniu. Nie niepokój się nawrotami - po prostu wciąż zaczynaj od nowa."
                                                                                                                                                  Bill W.


   Czytałem to będąc na terapii. Ale było to tylko szybkie czytanie tej i innych książek. Naprędce, bez refleksji, zastanowienia, przemyślenia. Bo ja już wtedy wiedziałem, że jestem zdrowy. Że jak tylko wrócę z ośrodka to zawojuję świat. Będę kochał jak nigdy, będę kochanym. Bez problemu i szybko ponaprawiam błędy. Odrobię straty materialne. I w ogóle wszystko najgorsze już za mną. A przede mną piękne, trzeźwe życie. Nie myślałem o tym, że postęp będzie wymagał wielkiego wysiłku, samozaparcia. Że będą upadki, zwątpienia i ciosy z najmniej spodziewanych kierunków. To wszystko jednak było. Teraz wiem, jak byłem naiwny. Już się nie łudzę, że na pewno dam sobie radę. Wierzę w to mocno i szczerze, ale nie twierdzę, że  na pewno sobie poradzę. Nabrałem pokory i dystansu.

   Niczego już nie mam zamiaru traktować w kategoriach "wszystko albo nic".  Z takiego podejścia prawie zawsze zostaje "nic", a nawet jeszcze mniej. Będę robił wszystko co w mej mocy, będę się starał. Cieszyć mnie będą najdrobniejsze postępy i sukcesy. A nieuniknione porażki i chwile zwątpienia przyjmę z pokorą. Nie załamią mnie. Przecież równie dobrze mogło mnie już nie być na tym świecie. I cóż takiego by się stało? Skoro jednak jestem jeszcze pośród żywych, to mam coś jeszcze do zrobienia na tej planecie. I zrobię to.

   Tym bardziej, że są osoby, które mimo wszystko wciąż we mnie wierzą.


niedziela, 1 stycznia 2012

Wystartował Nowy Rok

   Pierwszy dzień 2012. Ponoć ma być w tym roku koniec świata. Mam wielką nadzieję, że ta przepowiednia się spełni. Że będzie to zarówno dla mnie, jak i dla Was koniec świata. Pijanego. A narodzi się świat trzeźwy. Przyniesie dotrzymanie obietnic. Realizację planów. Marzeń spełnienie. Tak Wy jak i ja doskonale wiemy, że świat sam od siebie niczego nam na tacy nie poda. Będziemy musieli o to zawalczyć sami. Nie będzie łatwo. Wzloty i upadki będą. I dobrze. Damy radę. 

   Pierwszy dzień roku to dla mnie wizyta na grobie mojego Taty. Dzisiaj są Jego imieniny. Byłem. Zapaliłem świeczkę. Porozmawiałem z Nim. Dlaczego nie potrafiłem tak rozmawiać gdy żył. Jeśli chcecie coś powiedzieć swoim Bliskim, nie odkładajcie tego nigdy. Abyście później nie musieli mówić do pomnika. Bo życie w jednej sekundzie może sprawić, że na coś będzie już za późno. 

   Dzisiaj mój Tato ma imieniny, a jutro ja mam urodziny. Gdybym urodził się dzień wcześniej byłbym dla Niego prezentem imieninowym. Wtedy na pewno by się takim prezentem ucieszył. Ale gdyby dzisiaj żył, pewno wolałby takiego prezentu nigdy nie dostać. Nie wiem tego i nigdy się nie dowiem. 

   Sam sobie urodzinową piosenkę zapodaję....


   Wydaje mi się, że gdy Edek pisał ten tekst, to myślał o mnie. Niesamowite jak bardzo oddaje moją obecną sytuację...